[ Pobierz całość w formacie PDF ]
niej nie miało siły się opierać. Młode kobiety, nastolatki,
dzieci, dziewczynki i chłopcy. Bez względi na wiek i płeć...
Czy mówiłem, że prawie wszyscy byli nadzy? Stan, w jakim
ich ujrzałem, te wszystkie obrzydliwości, jakimi zostali na-
znaczeni. .. Trudno mi o tym mówić. Nie gustuję w tego ro-
dzaju opisach. Musieli się też bić między sobą, a nawet zabi-
jać. Boże drogi! Kiedy pomyślę o tym potwornym widoku,
jaki na tamten świat zabrali ci, co odeszli ostatni... Myślisz,
że tych sześciu chłopców, którzy nas zaatakowali dziś rano,
właśnie tego próbowało bronić? Dali się zabić, broniąc do-
stępu do tej trupiarni?
Sylwiusz zastanowił się przez chwilę.
Oni też wiedzieli, że są zgubieni. To była jedyna
rzecz, jaka im pozostała. Przynajmniej walczyli. Koniec koń-
ców, kadet Venier dobrze zrobił. Umarli godnie...
Biskup pociągnął duży łyk jałowcówki. Nigdy więcej
o tym nie rozmawiali.
Mięso jagnięcia było wystarczająco miękkie. Skórka
złocista i chrupiąca. Jedli kawałki podawane im przez Abaja
na czubku noża. Sylwiusz przydzielił warty, po czym
rozłożyli na ziemi posłania i udali się na spoczynek, zawi-
69
nieci w długie płaszcze podbite futrem. W swoim notesie
oprawionym w czarną skórę biskup zanotował po prostu:
,J*ie Jesu Domine, dona eis requiem...". Pięć minut pózniej
spał.
Z wyjątkiem Przylądka św. Ulika i Przylądka Południo-
wego, wysuwającego się na ćwierć mili w morze, linia brze-
gowa była prosta, z białymi kredowymi urwiskami, po-
rośniętymi u szczytu sosnowym lasem i wrzosowiskiem.
Morze rozbijało się u ich podnóża z regularnym łoskotem.
W pewnym miejscu urwisko przechodziło w szeroką i ła-
godną pochyłość, która kończyła się piaszczystą plażą; na jej
zachodnim krańcu znajdował się zbudowany pod osłoną
przylądka Port. Gdy ktoś chciał objąć wzrokiem to wszystko
morze, plażę, urwisko i Port, powinien się udać właśnie
na przylądek, omijając główną drogę, a wybierając piasz-
czystą ścieżkę, wiodącą do stacji telegrafu semaforowego
z biało-czerwonym światłem i dwoma ramionami, znieru-
chomiałymi na kształt surowego, pozbawionego ozdób
krzyża. W połowie drogi minęli mały fort z dwiema armata-
mi, które pochłonęły zarośla, i piecem do wytopu kul. Ma-
leńki garnizon z czasów pokoju, zredukowany przez epide-
mię, został stąd wycofany zaraz na początku Zamieszek,
jako że książę nie miał serca strzelać z dział do swego
własnego Portu okupowanego przez buntowników. To by
się zresztą na nic nie zdało. Ta garstka buntowników, która
została przy życiu, nie mogła już nikomu zaszkodzić, a Port
stał się pustą dekoracją. Zaraz potem łączność z Miastem zo-
stała przerwana.
Sylwiusz dobrze znał Przylądek Południowy. Już jako
70
dziecko przychodził tu bawić się w wojnę, ustawiając na
oczach dobrodusznych wartowników fortu armię wystrojo-
nych po wojskowemu strachów na wróble i krzycząc: Do
ataku! Naprzód!". Często tu wracał. Znał wszystkie ścieżki
aż do znajdującego się w połowie urwiska płaskowyżu, skąd
roztaczał się widok na skały, na których w pewnych okre-
sach roku wygrzewały się foki i lwy morskie. Po kraju
krążyła stara legenda o lwach morskich z Patagonii, które
przemierzały dwa oceany i trzy morza od przylądka Horn
i mitycznego Chile, by po bajecznej podróży wyzionąć du-
cha właśnie tu, na Przylądku św. Ulika, jakby przybyły prze-
kazać wiadomość, której sensu nikt nigdy nie pojął. I fak-
tycznie, raz czy dwa razy do roku na skałach znajdowano
parę martwych zwierząt, które, sądząc po ich rozmiarach
i grzywie, należały do świata dalekiego południa. Uczeni ba-
dali to zjawisko, ale nie znalezli wytłumaczenia. Potem
wmieszali się w to poeci, w tym Kostrowicki, który być
może najbardziej zbliżył się do prawdy.
Wypatrzywszy ścieżkę, Pikkendorff zeskoczył z konia.
Maksymilianie, pan pójdzie ze mną powiedział do
chorążego Bazin du Bourga. Jest pan odpowiednim czło-
wiekiem. Ale uwaga, ścieżka jest śliska.
Chwytając się rachitycznych sosenek, przygiętych do
ziemi przez zachodni wiatr, dotarli na płaskowyż nad bul-
goczącym morzem i małym archipelagiem skał, gdzie leżały
dwa nieruchome ciała wielkich fok. Większa z nich miała
lwią grzywę wokół psiej mordy. Mniejsza, jedynie z parą
wąsów, wyglądała jak ogromna wydra. Samiec i samica.
Leżały obok siebie, łysa głowa samicy była zanurzona
w szarej grzywie jej towarzysza.
71
Te dwie też są stamtąd powiedział Sylwiusz.
Dwadzieścia lat temu widziałem takie same. Od tamtego
czasu nigdy już mi się nie udało ich spotkać. Proszę spojrz^fc
przez lornetkę i powiedzieć, czy żyją.
Chorąży zlustrował zwierzęta. Wydawały się chude, ich
skóra była obwisła, a miękkie brzuchy rozpłaszczone na
skałach. Płetwy miały pomarszczone, niczym rękawy w zbyt
obszernej sutannie. Długa podróż pozbawiła je tkanki
tłuszczowej i energii. Musiały tu dotrzeć u kresu sił.
Nie widzę, żeby oddychały rzekł Bazin du Bourg.
Chyba nie żyją.
Mewy wiedziały to na pewno. Krążyły nad skałami
i krzyczały. Poczekają na właściwy moment, będą się zmie-
niały dzień po dniu, aż w końcu skóra pęknie, ukazując ich
wygłodniałym oczom i dziobom rozłożone ciało.
A przecież morze jest pełne ryb zauważył Syl-
wiusz. Foki mają czym się pożywić. Dlatego przypusz-
cza się, że one celowo głodzą się na śmierć. Umierają
z własnej woli, gdy dotrą do celu. Co się dzieje tam, skąd
przybywają, że płyną tu, by nam powiedzieć coś, czego nie
potrafimy zrozumieć, a potem nie chcą tam już wracać ani
nawet żyć?
Jednocześnie myślał: My też ruszamy w długą podróż.
Czy u jej kresu znajdziemy coś, co da nam wolę życia? Komu
przekażemy wiadomość i czy ten ktoś ją zrozumie...?".
Chorąży kartkował wyjętą z kieszeni książeczkę. W koń-
cu znalazł stronę, której szukał.
Kostrowicki powiedział. Tego pan ode mnie
oczekiwał, panie pułkowniku?
Sylwiusz przytaknÄ…Å‚.
72
Proszę przeczytać. Znam ten fragment. Słowa krążą
mi po głowie, ale nie potrafię ich dokładnie odtworzyć.
Morskie epitafium przeczytał młody człowiek.
Tu spoczywa admirał wszystkich fok Południa,
lew morski z Patagonii
i księżniczka Lwica, jego małżonka.
Bóg wiódł ich od Krzyża Południa ku Gwiezdzie Polarnej
drogÄ… na wspak.
Zrobili wszystko inaczej
i zmarli całkiem odwrotnie,
jak niegdyÅ› czynili ludzie Pomocy,
gdy płynęli, by umrzeć na Przylądku Horn.
Nie mieli tu wiele do roboty,
tak jak marynarze na Ziemi Ognistej.
Tylko jedno: znalezć sens życia.
Bo nie trzeba być wcale człowiekiem,
by odkryć w końcu, w godzinie śmierci,
gdzie leży Patagonia...
Jakaś mocniejsza fala uderzyła w skałę i na moment przy-
kryła martwe foki katafalkiem piany.
Wróciwszy na przylądek, znalezli swych towarzyszy roz-
mawiających z jakimś przybyszem. Mężczyzna miał grana-
towy mundur z białym obszyciem książęcej straży morskiej
małego, elitarnego korpusu chroniącego wybrzeże,
obsługującego latarnie morskie, zapewniającego łączność
z kapitanatem Portu oraz obsługę dwóch parowych kanonie-
rek, stanowiących całą flotę wojenną Miasta. Trzy złote sze-
wrony na rękawie wskazywały na pierwszego oficera. Nie-
skazitelne białe getry, biała ładownica wokół pasa, płaska
73
czapka z daszkiem, karabin na ramieniu wyglądał jak
z innego świata, z dawno minionej epoki. Strzelił obcasami
i przedstawił się: "m
Gustavson. Karl. Pierwszy oficer, oddział łączności,
dziesięć lat służby, dowódca placówki przy telegrafie sema-
forowym na przylądku. Na rozkaz pana pułkownika...
I dorzucił: Nie traciłem nadziei. Czekałem.
Potem zawahał się przez moment, by wreszcie zadać
dręczące go pytanie:
Panie pułkowniku, czy pan pułkownik osobiście do-
wodzi awangardÄ…?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]