[ Pobierz całość w formacie PDF ]
się groby maszyn — maszyn, które tak dawno temu wywiązały się z
postawionego przed nimi zadania. Byłyby teraz bezużyteczne, pomyślał
sobie Alvin, gdyby Najeźdźcy powrócili. Dlaczego nigdy nie wrócili? Ale to
była jeszcze jedna zagadka; miał ich już dosyć do rozwiązywania — nie czas
teraz szukać dalszych.
Kilka jardów od jeziora natknęli się na niewielką, nie zawaloną gruzem
przestrzeń. Porośnięta była chwastami, ale te poczerniały już i uschły od
spokojne, błękitne niebo bluzgało niegdyś ogniami wydartymi z serc słońc, a
pod furią tych, którzy nimi władali, musiały chwiać się jak żywe góry Lys.
Nikt nigdy nie zdobył Shalmirane, ale ta niezdobyta forteca w końcu padła
— padła zniszczona przez cierpliwe macki bluszczu, generacje ryjących
ślepo robaków i podnoszące się wolno wody jeziora.
Ogarnięci nabożną czcią dla jej majestatu, Alvin z Hilvarem szli w milczeniu
w kierunku kolosalnej ruiny. Zagłębili się w cień pękniętego muru i znaleźli
się w kanionie, którego ściany tworzyły zwały kamieni. Przed nimi
rozpościerało się jezioro. Podeszli tak blisko brzegu, że woda lizała im
prawie stopy. Na wąskim skrawku brzegu załamywały się bez końca
maleńkie, nie wyższe niż kilka cali, fale.
Pierwszy odezwał się Hilvar, a mówił głosem tak niepewnym, że Alvin
żaru lejącego się z nieba i kiedy się do nich zbliżali, rozsypywały się na
popiół plamiąc im nogi smugami węgla drzewnego. Pośrodku tego placyku
stał metalowy trójnóg zakotwiczony pewnie do podłoża i przytrzymujący
okrągłą obręcz. Oś obręczy, nachylona pod kątem, celowała w niebo. Na
pierwszy rzut oka wydawało się, że obręcz niczego nie otacza; potem, gdy
Alvin przyjrzał się jej uważniej, zauważył, że jest ona wypełniona zwiewną
mgiełką, która czając się na granicy widzialności męczyła oko patrzącego.
To był żar energii i z tego urządzenia, w co teraz nie wątpił, pochodziła
eksplozja światła, która zwabiła ich do Shalmirane.
Nie ryzykowali zbliżenia się i obserwowali maszynę stojąc w bezpiecznej
odległości. Byli na właściwym tropie; teraz pozostaje tylko stwierdzić, kto —
czy też co — ustawiło tutaj ten aparat i jakie mogło być jego przeznaczenie.
Ta nachylona obręcz była najwyraźniej wycelowana w kosmos. Czyżby
błysk, który obserwowali w nocy, był rodzajem sygnału? To przypuszczenie
niosło ze sobą zapierające dech w piersiach implikacje.
— Alvinie — powiedział nagle Hilvar cichym, ale ponaglającym głosem —
mamy gościa.
Alvin odwrócił się na pięcie i znalazł się oko w oko z trzema pozbawionymi
powiek ślepiami. Takie było przynajmniej pierwsze wrażenie: potem za tymi
wytrzeszczonymi ślepiami dostrzegł zarysy małej, ale skomplikowanej
maszyny. Unosiła się w powietrzu kilka stóp nad ziemią i nie była podobna
do żadnego znanego mu robota.
Gdy tylko minęło pierwsze zaskoczenie, poczuł się panem sytuacji. Całe
życie wydawał rozkazy maszynom, a że ta nie była mu znana, nie miało tu
żadnego znaczenia. Przecież nigdy nie widział na oczy więcej niż kilka
procent robotów zaspokajających jego codzienne potrzeby w Diaspar.
— Umiesz mówić? — spytał. Zapadła cisza.
— Czy ktoś tobą steruje?
Nadal cisza.
— Odejdź. Przyjdź. Wznieś się. Opuść się.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]