[ Pobierz całość w formacie PDF ]
będzie ogromnie ciemno. Nie wiem, jak długo to mo\e trwać. Hubert. Ale\ co? Brat chyba
sÄ…dzi po sobie. (Przerwa w dialogu. Przez chwilÄ™ nie ma odpowiedzi) Hubert. Bracie starszy,
je\eli brat mi nie pomo\e, to któ\? Brat Starszy. Właśnie ja chcę panu pomóc. Hubert.
Dziękuję. Brat Starszy. Niech pan sobie nie wyobra\a, \e to znaczy: zostań na stałe wśród
nas. Hubert. Nie? A co to znaczy? Brat Starszy. To znaczy raczej: szukaj w dalszym ciÄ…gu.
Hubert. Dlaczego? Brat Starszy. Nie powiem panu. Nie potrafię odpowiedzieć panu w całej
pełni, a jednak - tak. Hubert. Szukaj w dalszym ciągu. Ale czego? Szukałem chyba dość.
Szukałem wśród tylu prawd. Przecie\ te rzeczy mogą dojrzewać właśnie tylko w ten sposób.
Filozofia... sztuka... Prawdą jest to, co ostatecznie wypływa na wierzch jak oliwa w wodzie.
W ten sposób \ycie odsłania nam ją - powoli, częściowo, lecz ciągle. Prócz tego jest ona w
nas, w ka\dym człowieku. Tam właśnie zaczyna przylegać do \ycia. Nosimy ją w sobie, jest
mocniejsza od naszej słabości ... I tak jest w jednym, w drugim, w setnym człowieku. Co to
jest prawda, gdzie się znajduje? śycie składa się z ludzi, którymi szeroko upływa, jednocząc
się u swego ujścia nowym poziomem światła w rozwartych zrenicach. Tak, tak... istnieją po
prostu ludzie zjednoczeni z Prawdą, którzy nie wychylają się z jej orbit, ale wewnętrzną
równowagą trwają w jej objęciach. Brat Starszy. (milczał przez chwilę. Wreszcie odpowiada:)
No właśnie. Powinien pan tego szukać jeszcze o własnych siłach. Takiemu jak pan nie wolno
skracać drogi - ani - Hubert. Ani? Brat Starszy. - ani zbyt jej ułatwiać. Hubert. Więc
odmawiacie mi, bracie starszy - Brat Starszy. Odradzam. Skąd\e ja mogę wiedzieć, czy
dojrzeje w panu to samo, co we mnie? DotÄ…d jest tylko mrok. Przy tym szukanie po omacku.
Hubert: Przecie\ w ten sposób skazujecie mnie na dalszą poniewierkę. Brat Starszy. To nic
nie szkodzi. Trzeba zresztą, abyś zubo\ał. Hubert. Jak to? Skoro ju\ tyle straciłem - Brat
Starszy. To niczego jeszcze nie dowodzi. (Po chwili) - A przy tym - trudno pomyśleć, a\eby
dwóch ludzi miało iść tak blisko siebie tą samą drogą. Czy to by godziło się z Jego
bogactwem? Pan Bóg bogaty jest w swoich drogach. Hubert. Czy to ju\ cały powód? Brat
Starszy. Nie wiem. Powodu właściwie nie ma. Ale wiem, \e powinien pan stąd odejść.
Wzywają cię dokądinąd. Hubert. Dokąd? Brat Starszy. Te sprawy wyjaśniają się od wypadku
do wypadku. Czasem w ciągu godziny. (Przerwa. Chwila milczenią) Hubert. Od dłu\szej
chwili narzuca mi się pewna myśl. Jest uporczywa. Brat Starszy. Proszę powiedzieć... Hubert.
Przyszedłem do was, bracie starszy, pewny, \e nikt inny nie rozstrzygnie tak moich trudności,
jak wy. Przecie\ przebiegajÄ… tak blisko waszego \ycia. Brat Starszy. To o niczym nie
świadczy. No - ale co?... Hubert. (skupia się z wysiłkiem, szukając wyrazów dla tego, co chce
powiedzieć. Wreszcie mówi z wolna:) Czy wy po prostu, bracie starszy, chcecie we mnie
przekreślić całe wasze \ycie? (Albert opuszcza głowę, przez chwilę sposępniał. Potem znów
podnosi oczy i patrzy na młodego bardzo przenikliwie, a przy tym bardzo łagodnie) Brat
Starszy. Bóg jest zbyt dobry. (potrząsa głową) Bóg jest zbyt bogaty. Zbyt bogaty. (Tamten nie
opuścił wzroku. Zdaje się jednak, \e nie jest zupełnie przekonany, bo powtarza z całą
stanowczością, chocia\ głosem mocno przyciszony:) - Czy\byście wy po prostu, bracie
starszy, chcieli przekreślić we mnie to, czym było cała wasze \ycie? - Niepodobna!
Niepodobna! (Rozstali się bez słowa) (Albert jest nieporuszony. Zupełnie jakby w nim nic nie
zaszło. Któryś z braci podchodzi i coś szeptem mówi do starszego. Odpowiedz:) - A dobrze,
dobrze. - (Brat oddala się. - Po chwili wchodzi brat Antoni) Antoni. Miałbym słówko do was,
bracie starszy. Albert. Mo\e pózniej zdarzy się chwila stosowna. Antoni. Wolę zaraz. Sprawa
moja jest prosta. Mam dosyć tej \ebraniny. Albert. Nie wy pierwsi. Antoni. Myślę, \e
moglibyście zrobić nieskończenie więcej dobrego, zrywając z waszym uporem. Albert. Ale\,
bracie, wszystko dobro dzieje się tu przez ubóstwo. Antoni. Przez \ebry, przez ła\enie z
torbami? - Albert. A jak\e myślicie, uwierzy nam który z naszych opuchlaków, bezdomnych,
jeśli ujrzy u nas co innego ni\ sam wlecze na swoim grzbiecie? Antoni. Uwierzy, nie uwierzy.
Mniejsza o to. Ja jestem z nich, to wiem. Dziś się tylko \ąda. Albert. śadną miarą.
Najwa\niejsze jest, aby uwierzył. Antoni. Sądzicie, \e ma nawet czas o tym myśleć. Ja jestem
z takich, ja to wiem. Nie myśli się. Myśl musiałaby poło\yć kres \ądaniom. Wystarczy
dawać. Albert. Nieprawda. Trzeba wyrywać z takiej bezmyślności. Antoni. Po co? Albert.
Aby go nauczyć \ądać jeszcze więcej. Czyście tego jeszcze nie pojęli wśród nas? śądać
jeszcze więcej. Szukać jeszcze więcej. A przy tym mylicie się. On nad tym myśli. Jeśli w
ogóle nad czymś, to właśnie nad tym jednym. O Antoni, Antoni. Czyście tego jeszcze nie
zrozumieli? Antoni. Tak, ja nie mogłem tego pojąć. Ja nie mogłem nigdy tego pojąć, o co ci
chodziło, Albercie. A myślę, \e nie ja tylko. Albert. Przecie\ nigdy nie taiłem tego przed
wami. Właśnie chodziło mi o to, abyście to wiedzieli. Wszyscy. Antoni. A jednak, có\
mo\esz zaradzić na to, \e ktoś ciebie nie pojął? To nie tylko ja. Takich jest więcej. Chocia\
tylko ja mam odwagę mówić wam o tym, bracie starszy. Albert: Dziękuję ci za to, Antoni.
Antoni. Oni równie\ was nie pojmują, chocia\ zgadzają się z wami. Tak najłatwiej. śyją na
wasz koszt. Zdali się na wasze myślenie. Nie myślą sami. Dlatego pytam was jeszcze raz,
bracie starszy: co to jest, czego nam udzielasz? Dlaczego ka\esz nam biedować i \ebrać?
Pytam was o to wobec nich wszystkich. Rzeczywiście podczas rozmowy izba powoli zaczęła
się zapełniać braćmi. Dobiega pora posiłku, więc ławy powoli się zapełniają. Bracia stają na
swoich miejscach i milczą. Niemniej właśnie owo milczenie nadaje całemu zdarzeniu
niezwykły wyraz. Wygląda ono po prostu tak jak jakiś milczący sąd nad Albertem. Brat
starszy orientuje się w tym poło\eniu. Czy\by nagle stanął wobec pustki tam, gdzie chciał
przelać całe swe bogactwo? Mo\e rzeczywiście mylił się systematycznie co do nich - co do
ludzi, których sądził, \e nawraca. Sądzą go oto mimo woli. Albert wie, \e słowa Antoniego
oskar\ają go teraz w nich wszystkich. Dlatego te\ Albert potoczył wzrokiem po
zgromadzonych, szukając ju\ wyroku w ich twarzach. Nie znalazł. Zaczyna tedy mówić z
cicha i bardzo miękko. - Bracia moi, odebrałem wam wszystko, za\ądałem od was
wszystkiego. Nie łudziłem was \adną obietnicą. Czy miałem do tego prawo? Prócz tego
wło\yłem na was jarzmo. Ale szukałem dla niego oparcia głęboko w ka\dym z was. Tam,
gdzie nienawiść przeklętego brzemienia miała się przekształcić w jego ukochanie - -
[ Pobierz całość w formacie PDF ]