[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Człowiek się marnuje rzekł cienko chłopiec okrętowy prawda, Thommy?
O czym myślisz, Thommy?
A pasażer karmi nas mleczkiem, jak szczeniaków! wybuchnął ordynarnie
Thompson. Gdyby tak zmienić kurs o pół rumbu wykręcić bokiem do wiatru
tobyśmy się przejechali, bracia zaraz by ruszyło. Tam na południe są podobno
zupełnie nieznane wody i są tam podobno krowy morskie, wielkie jak góry, porosłe
gajem, a w tych gajach ho, ho...
(O, o! co to im się marzy! Jakieś spacery! Nie można pozwolić!)
Są tam cudności rzekł chłopiec.
I cieplej mruknął mat. Słońce lepiej grzeje.
Pod modrym niebem
Argentyny, gdzie zmysły poją cud dziewczyny. Zaśpiewajmy, bracia! Na
tęsknotę śpiew najlepsze lekarstwo, a tęsknotę każdy ma!
Popłynęła pieśń cicha, zduszona, podobna do jęku. Pod modrym niebem
Argentyny... Zatkałem szparę, położyłem się do łóżka i próbowałem zasnąć, ale po
chwili zerwałem się i wybiegłem na pokład, gdyż kajuta nasiąknęła odorem tranu i
było duszno.
Niewątpliwie marynarze oddali się całą duszą tym nie kończącym się nigdy
baśniom, marynarskim rojeniom o nieznanych wodach, cudach, dziwach
tropikalnych, przygodach Sindbada żeglarza.
Niewątpliwie jęli opowiadać te tysiąc razy słyszane historie o górach, gajach i
skałach w stylu biblijnym Salomona piersi jak stado baranków, włosy jak grzmiąca
kaskada, oczy jak para jelonków. Wyobraznia, niby zły pies spuszczony z łańcucha,
szczerzyła zęby i warczała głucho, czając się po zakamarkach. Pokład stał pustką
zupełną. Morze wzburzyło się przejmująco, morka dęła z podwójną siłą, na
mrocznych wodach majaczył rozwścieczony kadłub wielorybi, niezmordowany w
swoim ruchu dookolnym. Hm... Po prawej ręce miałem Afrykę, po lewej Amerykę;
pośrodku nurzały się w odmętach jakieś rybki z gatunku małych kiełbików. Te małe
rybki tak panicznie boją się samotności, że nigdy inaczej nie wyruszają na morze, jak
ławicami, po 10 tysięcy i więcej sztuk, a jeśli złowić jedną z nich i potrzymać nad
wodą, to pozostałe wystawiają żałośnie pyski z fal i zdychają podobnie jak owce!
Dobrze szepnąłem że nie ma kobiet, bo gdyby choć jedna znalazła się na
statku... Brr... któż by mię ochronił. Ale na szczęście jesteśmy daleko i nie ma kobiety
i nie może jej być choćby nie wiem co, nie może, bo nie ma i oni nie mogą. Dzięki ci,
Boże!
W tym momencie usłyszałem z tyłu, gdzieś z lewej strony, wyrazny dzwięk
soczystego całusa. Obejrzałem się, sądząc, że to plaśnięcie żagla nikogo nie było
ale po chwili znów doszedł mię ten sam dzwięk z większą jeszcze wyrazistością.
Całus? Całus na okręcie? Jakim cudem skoro nie ma kobiet? Chrząknąłem i
przeszedłem wolno na podwietrzną, czyli na dziób. Tu znów usłyszałem ten sam,
wielce niewłaściwy dzwięk, wyraznie, jakby tuż nad moim lewym uchem.
Postanowiłem natychmiast wrócić do kajuty.
Ponieważ nie było kobiet, więc nie mogło być i całusów a zatem nie
powinienem słyszeć tego, czego nie ma. Jeżeli zaś rzeczywiście zachodził jakikolwiek
spisek, należało się wycofać. Nie chcę się mieszać do niczego. Niech już oni sami...
Jednakowoż tuż przed drzwiami kajuty zatrzymałem się, słysząc za fok
masztem, nie dalej niż o trzy kroki, pieszczotliwy, cienki głos chłopca okrętowego.
Thommy, Thommy daj mi szalik, a pójdę z tobą do cyrku.
Thompson zawołałem Thompson! Co wy robicie? Bójcie się Boga,
Thompson, miejcie zastanowienie.
Czego? warknął Thompson, nie puszczając chłopca okrętowego, który tulił
siÄ™ do niego.
Thompson, przecież to nie jest kobieta! Macie tu funt szterling, Thompson,
funt szterling! Ja was proszÄ™!
Ale przypominam kobietę zapiszczał chłopiec okrętowy. Mam cienki głos,
jak kobieta a Thompson naraz bezczelnie wysunÄ…Å‚ kciuk wprost ku moim oczom i
przestali na mnie zważać. Udałem, że zapomniałem chuteczki do nosa, i szybko
odszedłem. Ale koło przedniego luku ujrzałem naraz w cieniach nocy dwóch innych
marynarzy idących pod rękę. Odwróciłem się więc i znów dojrzałem dwóch innych
marynarzy, w pobliżu kambuza, szepcących ze sobą. To niemiłe szepnąłem że
odtąd nie będę mógł patrzeć bez wstydu na dwóch marynarzy, a nawet może i na
jednego marynarza. Będę musiał odwracać głowę. W każdym razie byłoby dobrze
obudzić kapitana. Oni coś szepcą i porozumiewają się.
Ale Clarke nie spał. Ze zdziwieniem spostrzegłem błędny ognik jego fajeczki
na mostku kapitańskim. Widocznie więc postanowił czuwać nad brygiem w nocy.
Stał, patrząc z wielką uwagą na koniec zgiętego palca.
Dobry kapitan pomyślałem błagalnie zacny kapitan, z pozoru trochę
ekscentryczny, ale obowiązkowy i doświadczony, dzielny kapitan. On nie dopuści!
On nie pozwoli! Zbliżyłem się i zaznaczyłem mimochodem w paru słowach że na
statku pojawiły się całusy, a załoga roi się na pokładzie i przewraca się na twardych
posłaniach kasztelu. Poza tym marynarze chodzą razem i mówią coś do siebie
nachylajÄ… siÄ™ ku sobie i obejmujÄ… siÄ™.
Co? Bunt załogi? zawołał kapitan, budząc się z zamyślenia. Panie Smith
każ pan mi dać mój hełm sztormowy! Bunt winien być ukarany według wszelkich
praw morskich i żeglugi. Sprawcy zostaną zaszyci w worki, odczytam nad nimi z
Ewangelii przepisany ustęp, po czym z kamieniem u szyi rzuceni zostaną w morze.
Cała trudność polega na złowieniu ich w worki. Trzeba będzie na spodzie worków
założyć przynętę.
(Co za głupota! W takiej chwili! Co jest w tym, że głupota nie odstępuje mię na
krok? Straszne znużenie rozlało się po mnie jak oliwa).
Jeżeli okręt płynie do
Valparaiso, to ja, jako kapitan okrętu, winienem dbać, aby okręt dopłynął do
Valparaiso. Muszę przestrzegać czystości, porządku. Czy nie tak? Panie Zantman
czy nie słuszne jest to rozumowanie?
Spojrzał na mnie z niesłychaną pychą, nadął się, oczy mu wyszły na wierzch,
spurpurowiał. Zeszkarłatniał tak okropnie, że cofnąłem się i zatkałem mimo woli
uszy w obawie, że trzaśnie i nagle poderwał się, przeleciał w powietrzu parę
kroków i opadł.
Co to było? Zupełnie jak latająca ryba. Po cóż mówiłem mu wtedy o niej.
Widać niedobrze jest mówić, gdyż zasięg słów jest nieprzewidziany, a granica
marzenia zaciera się... Boi się wyrzęził tryumfalnie, opadając. Boi się k...a natura!
W mordę! W mordę! Dalejże! Naprzód! Hurra! Zdawało się, że oszalał. Niech pan
spojrzy tu, panie Zantman ukazał mi wielki, wskazujący palec prawej ręki co pan
widzi? Mały pajączek.
Niech pan sobie wyobrazi ciÄ…gnÄ…Å‚, nadymajÄ…c siÄ™ znowu machinalnie i
krzycząc mi do ucha, gdyż wiatr wzmagał się, ciężkie chmury skupiały się na
północy, a fajka zgasła. Znalazłem go przed chwilą tu, na mostku. Widziałem
olbrzymią pajęczycę, do której skradał się ten mały pajączek. Do pioruna! O dwa
[ Pobierz całość w formacie PDF ]