[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ten sposób coś okazać. Po chwili opadła na tylne siedzenie obok Michała.
Dodałem gazu i jeszcze przed kolacją dojechaliśmy na podjazd przed zamkiem.
- Marc się znalazł? - zapytałem recepcjonistkę.
- Nie - odparła.
Na chwilę poszedłem do swojego pokoju. Odświeżyłem się, przebrałem i zszedłem na
kolację, po drodze zachodząc po Małgosię i Michała.
- Podróż dobrze państwu zrobiła - Izabela zwróciła na nas uwagę. Mówiła po
angielsku, żeby i Torquemada rozumiał, o czym rozmawiamy. - Szybko, Pawle,
przejąłeś inicjatywę po zniknięciu Marca.
- Moim zdaniem, nie powinna pani wnikać w te sprawy, za to sprawa pana Marca
zaczyna mnie niepokoić - odparł Torquemada. - Pytałem strażnika przy bramie - Marc
nie wychodził poza teren zamku.
- Może jest inne wyjście? - sugerowała Małgosia.
- Nie ma, chyba że przez otwory strzelnicze, ale po co Marc miałby bawić się w taką
konspirację? - dziwiła się Izabela.
Michał słysząc imię Marc w wypowiadanych przez nas zdaniach domyślił się, że
Kanadyjczyka wciąż nie ma.
- Zjadły go potwory - oznajmił szeptem. - Zamknęły go w dziurze, gdzie siedział
wujek Paweł, ale wujek im uciekł, były głodne i złapały pana Marca.
Mimo woli uśmiechnąłem się.
- Skoro nas wszystkich tak przejął los Marca, proponuję wieczorem zrobić naradę i
ustalić plan działania - odezwałem się.
- Po co plan, trzeba wezwać policję - stwierdziła Małgosia.
- Policja każe poczekać - powiedziała Izabela. - Paweł ma na myśli plan poszukiwań?
- Tak - przyznałem. - Proponuję spotkanie o dwudziestej pierwszej.
Wszyscy, a zwłaszcza Michał zgodzili się. Po kolacji odprowadziłem Małgosię z
chłopcem do pokoju. W swojej kwaterze zadzwoniłem na telefon komórkowy Mariusza.
- Czekam w kantorku w baszcie, tam gdzie byłem rano - powiadomił mnie, gdy
odebrał telefon.
Przebrany, wyekwipowany zszedłem do niego.
- Fajne wdzianko - pochwalił mój kombinezon.
Gdy wyszliśmy na dwór, gdzie było ciemno i w fosie nagle zniknąłem Mariuszowi z
oczu, aż westchnął zadziwiony.
- Dokąd idziemy? - pytał mnie.
- Najpierw sprawdzimy pewien trop - odpowiedziałem.
Skręciłem w prawo do korytarzyka pod bastionem.
- Ciągnie wilka do lasu - roześmiał się Mariusz.
Zmiech zamarł mu na ustach, gdy zobaczył, jak szybko wytrychem otwieram drzwi.
- Czemu, jak byłeś tu zamknięty, sam się w ten sposób nie uwolniłeś? - dziwił się.
- Po pierwsze, potwierdziłoby to podejrzenia niektórych względem mojej osoby, a po
drugie, ten kto mnie tu zamknął zostawił klucz w zamku.
- To kim ty jesteÅ›?
Bez słowa wyjąłem legitymację służbową i pokazałem ją koledze. Ten przeczytał,
gdzie pracujÄ™ i cicho gwizdnÄ…Å‚.
76
- Muzealnik, specjalny referat? - pytał. - Kim ty jesteś? Masz jakiś futurystyczny
kombinezon, umiesz się włamać...
- Jestem detektywem pilnującym, by znajdujące się na terenie Polski dzieła sztuki nie
zmieniały w sposób nielegalny właścicieli.
- To dlatego interesujÄ… ciÄ™ skarby Czochy?
- Tak. Teraz chodzmy.
Doszliśmy do końca korytarza, sprawdzając po drodze cele. Zeszliśmy po schodkach
do niskiego tunelu i dalej do wyłamanej ściany z desek.
- Chcesz tam wejść? - Mariusz wyraznie nie miał ochoty ryzykować życia.
- Marc się nie bał - wskazałem na ciąg dalszy przejścia.
- I dotąd nie wrócił... - Mariusz gorzko się uśmiechnął.
Z torby wyjąłem uprząż wspinaczkową i założyłem ją. Przewiązałem się liną, której
zwoju pilnował Mariusz.
- Osiemdziesiąt metrów liny powinno wytrzymać? - zapytałem.
- Powinno.
Mariusz patrzył na mój ekwipunek: dwie latarki, czołówkę i zwykłą, nóż w pochwie na
łydce, kilka wodoszczelnych kieszeni na pasie, a w nich między innymi cienka linka,
scyzoryk, zapasowe baterie i żarówki, dwa haki wspinaczkowe, dwa bloczki, czekolada,
bidon z wodÄ….
- Przeszedłeś szkołę dla Rambo? - uśmiechnął się.
- W pewnym sensie tak.
Zostawiłem Mariusza z liną i poczołgałem się dalej. Szybko, po dziesięciu metrach
dotarłem do rozwidlenia tuneli. Po śladach na kurzu posadzki nie mogłem rozpoznać, w
którą stronę poszedł Marc. Ostrożnie skierowałem się w prawo. W pewnej chwili moje
dłonie zanurzyły się w wodzie. Czułem, jakby tunel lekko opadał, a ja brodziłem w
najwyżej trzycentymetrowej warstwie wody. Zwieciłem przed siebie i szukałem
ewentualnych pułapek. Bałem się odzywać, wołać Marca, by hałasem nie spowodować
niepotrzebnego zawału.
Nagle usłyszałem za sobą ruch. Obejrzałem się. Kilka metrów za mną ujrzałem dwie
dłonie zwisające z sufitu. Skupiony na sprawdzaniu drogi przed sobą nie zauważyłem
otworu w suficie! Zapłonęła zapałka, lont zaczął się tlić i ciemny, długi na kilkanaście
centymetrów kształt poszybował w moją stronę. Nie wróżyło to niczego dobrego.
Zacząłem uciekać. Dwie rzeczy zdarzyły się jednocześnie: moje dłonie pośliznęły się na
śliskiej powierzchni pokrytych szlamem cegieł i nagle zjeżdżałem ku jakiejś wodzie, a za
sobą usłyszałem huk wybuchu.
77
ROZDZIAA DZIESITY
LABIRYNT PODZIEMNYCH KORYTARZY * PUAAPKA ZE SZKIELETEM *
MICHAA Z KRÓTKOFALÓWK * WSPINACZKA W CIEMNOZCIACH * PRZYJAZD
PANA SAMOCHODZIKA I AFRODYTY
To była petarda. Ogłuszyło mnie, że aż w uszach dudniło, głowa mnie bolała, a przed
oczami miałem mroczki. Zsuwałem się z rękoma wyciągniętymi przed siebie, a na mnie
leciały cegły raniąc boleśnie w plecy. Tylko raz czy dwa gruz trafił mnie w głowę, ale
niegroznie, bo uderzenie amortyzowały kaptur kombinezonu i kominiarka. Niestety,
zgasła czołówka i sunąłem po błocie w absolutnych ciemnościach. Usiłowałem
wyhamować pęd rozstawiając nogi i szorując stopami po ścianach. Zjazd trwał kilka
sekund i zakończył się ładowaniem w płytkiej wodzie. Ręce nie zamortyzowały upadku i
uderzyłem o dno zbiornika. Szybko wstałem, mimo że kręciło mi się w głowie.
Powietrze wypełniał gryzący w oczy i gardło dym. Z saszetki na pasie wyjąłem drugą
latarkę i poświeciłem dokoła. Znajdowałem się w okrągłej, betonowej studni o średnicy
około czterech metrów, wysokiej na trzy metry. Woda sięgała mi do kolan, a tuż nad
lustrem wody znajdowały się trzy rury prowadzące w różnych kierunkach. Nad nimi
byty cztery rury, między innymi ta, którą się tu dostałem. Zauważyłem, że tylko ten
tunel, którym zjechałem, był wybudowany z cegieł, reszta z betonu.
Popatrzyłem na linę przy uprzęży. Mariusz trzymając ją powinien uchronić mnie przed
zjazdem. Pociągnąłem linę - była luzna. Szarpnąłem i wtedy z góry usłyszałem
narastający huk. Zrozumiałem, że zrobiłem błąd. Uciekłem do jednego z trzech tuneli.
Za mną wpadł do studni stos cegieł, gruzu i ziemi oraz luzny, dwudziestometrowy kawał
liny. Obejrzałem końcówkę i jak łatwo się domyśleć, ten sam człowiek, który
zdetonował za mną petardę, odciął uprzednio linę. Huk eksplozji spowodował zawalenie
się tunelu. Gdy podszedłem do rury i zaświeciłem do góry, zobaczyłem tam tylko
rumowisko. Nie miałem szans wydostać się tą samą drogą, którą tu wszedłem.
Oparłem się plecami o ścianę, zgasiłem latarkę, zdjąłem czapkę i kaptur. Otarłem pot z
czoła. Musiałem przemyśleć swoją sytuację. Dwadzieścia metrów liny w moich rękach
świadczyło o tym, że ktoś odciął ją chwilę po tym, jak minąłem rozwidlenie. Czy
człowiekiem, który chciał mnie tu pogrzebać był Mariusz czy Marc? A może jeszcze
ktoś inny? To było zasadnicze pytanie. Komu mogłem zaufać? Chyba tylko Michałowi -
to była gorzka refleksja. Gdybym miał stuprocentowe zaufanie do Mariusza,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]