[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mówiącego, ale nie chce. Lecz jego wola nie należała już do niego; Tait wsadził mu palce w
mózg i grzebał w nim. Cleve odwrócił się. Spojrzał.
Wisielec stał tu, w celi. Nie jako potwór, z galaretowatą, nieforemną twarzą. Był tu we
własnym ciele, ubrany - nie bez pewnego wdzięku - w garnitur z zeszłej epoki. Twarz miał
przystojną: szerokie czoło, nieruchomy wzrok. Na ręce, którą głaskał Billy'ego po schylonej
głowie, jak wiernego psa, ciągle nosił obrączkę.
- Czas umierać, panie Smith - powiedział.
Za drzwiami, na korytarzu, Cleve słyszał krzyki Devlina. Nie mógł nabrać powietrza i
odpowiedzieć mu. Czy rzeczywiście w zamku obracał się klucz, czy też było to złudzenie,
wyprodukowane przez jego mózg celem uspokojenia panicznego strachu?
W maleńkiej celi powiał wiatr. Przewrócił krzesło i stół, podniósł prześcieradła,
frunące jak duchy dzieci. I zabrał ze sobą Taita, a razem z nim chłopca; wessał ich w
malejące w perspektywie miasto.
- Pan idzie z nami - rozkazał Tait. Twarz zaczęła mu się rozpływać. - Potrzebujemy
pana, pańskiej duszy i ciała, panie Smith. Pan jest nasz.
- Nie! - krzyknął Cleve w twarz swego kata. Próżnia wyrywała mu palce, wyciskała
oczy z czaszki. — Ja nie... Za jego plecami zazgrzytały drzwi.
- Nie pójdę, słyszysz?
Drzwi do celi otworzyły się nagle, pchnęły go w wir mgły i piasku, wciągający Taita i
jego wnuka. Omal nie znikł wraz z nimi, lecz jakaś dłoń złapała go za koszulkę i odciągnęła
od krawędzi przepaści, już niemal nieprzytomnego.
Gdzieś, daleko, Devlin roześmiał się jak hiena. Stracił zmysły,
Ocknął się we śnie... i w mieście. Ocknął się pamiętając to, co wydarzyło się tuż
przed utratą świadomości: histerię Devlina, rękę, która powstrzymała jego upadek, gdy wir
wciągnął dwie postaci. Najwyraźniej udał się w ich ślady, niezdolny powstrzymać mózg, który
przestał działać, od przemierzania po raz kolejny drogi do metropolis morderców. Lecz Tait
jeszcze nie wygrał. Obecność w mieście ciągle się Cleve'owi tylko śniła. Jego cielesne „ja"
pozostawało w Pantonville; świadomość tego faktu kierowała każdym jego krokiem.
Nasłuchiwał wiatru. Wiatr był, jak zawsze, wymowny; w każdym powiewie wraz z
piaskiem niosły się głosy i nigdy, nigdy, nawet gdy wiatr zamierał nie nikły całkowicie. Roz-
poznał wśród nich krzyk. W niemym mieście ten krzyk był jak szok, wygonił szczury z nor i
ptaki z ich siedzib na jakimś dalekim placyku.
Zaciekawiony, Cleve poszedł za tym krzykiem, który zostawił w powietrzu niemal
widzialne echo. Spiesząc pustymi ulicami usłyszał dalsze krzyki; mężczyźni i kobiety
pojawiali się w drzwiach i oknach swych cel. Tyle twarzy, a każda inna; ku rozczarowaniu
fizjonomisty nie było w nich niczego podobnego. Morderstwo ma tyle twarzy, co
towarzyszących mu okoliczności. Jedyną wspólną cechą jest jego "obrzydliwość, rozpacz
umysłów zamkniętych na wieki w miejscu zbrodni. Przyglądał się ludziom i zajęło go to wy-
starczająco, by nie zorientował się, dokąd prowadzą go krzyki. Nagle znalazł się w getcie, do
którego trafił już wcześniej, za dziewczynką.
Wyszedł zza rogu i przy końcu ślepej alejki, którą widział wcześniej (mur, okno, za
oknem zakrwawiona cela) dostrzegł Billy'ego, wijącego się w piasku u stóp Taita. Chłopiec
był na pół sobą, a na pół bestią, w którą zmienił się na oczach Cleve'a. Jedna, lepsza, jego
[ Pobierz całość w formacie PDF ]