[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kształty  w liście osiki, może lipy, w pociągłe smugi, przeplatane ściegiem
grubszych i cieńszych żyłek. Naftowy blask ożywiał je, a one tańczyły beztrosko, nie
robiąc sobie nic z wojny, panoszącej się biedy, z ludzi  zwłaszcza takich jak ci,
którzy dzisiaj przeszli przez Kahlbude.
Edwin przyłożył palec do zmrożonej szyby. Zebrała się pod nim wielka,
błyszcząca kropla, która rzezbiąc zygzakowaty ślad, powędrowała ku parapetowi. Po
drugiej stronie okna, w nieprzeniknionej ciemności, zalegał spokój.
Odzyskać sanki  ta jedna myśl męczyła chłopaka aż po świt. Matka nie
zauważyła wprawdzie ich braku, jednak w Edwinie pozostał strach przed ojcem. Jeśli
wróci z wojska i dowie się, że ich nie ma, spierze go na kwaśne jabłko. To pewne jak
amen w pacierzu. Nic nie pomoże tłumaczenie, że zgubił sanki przez jakiegoś
wachmana.
 Trzeba było nie łazić tam, gdzie ciebie nie chcą  powie wtedy ojciec
i wyciągnie pytę. Nie będzie żadnego zmiłuj.
Dręczony przez własne wyobrażenia, Edwin ledwo wytrzymał do świtu. Gdy
tylko zaczęło robić się jaśniej, wybiegł z domu, rzucając w otwarte drzwi:  Będę
niedaleko! , a matka nie zdążyła zareagować.
Do Kahlbude popędził okrężną drogą  nie wydeptaną ścieżką, lecz przez
sosnowy zagajnik. Chciał dopaść go jak najszybciej, skryć się za iglastą kurtyną,
gdzie będzie niewidoczny. Nawet na moment nie zwolnił tempa, chociaż przy
każdym kroku nogi rozjeżdżały się lub zapadały w zleżałych zaspach. Zatrzymał się
dopiero w młodniaku. Zgięty wpół łapał głęboko oddech.
Dróżkę przez las lubił jak żadną inną. Wybierał ją dla drzew, śpiewu ptaków,
dla zapachu wilgotnego runa. Przede wszystkim jednak dla wspomnień o ojcu.
Przecież całkiem niedawno  rok, dwa lata temu  właśnie tutaj zaczynały się ich
wspólne wyprawy na grzyby albo nad jezioro. Przed zimą ciągali po nierównościach
zagajnika wózek z chrustem, wypełniając przy tym czas opowiadaniem
niestworzonych historii. Czasem ich śmiech docierał echem aż do chałupy. Matka
wiedziała wtedy, że się zbliżają i może już nakrywać do stołu.
Teraz nie było słychać nawet zetlałego echa tamtych rozmów. Cisza i śnieg
zmieniły dosłownie wszystko. Znikła ścieżka, pniaki na porębie, wielkie kamienie, na
które lubili się wdrapywać. Niezmienny był tylko szałas z zapadłym dachem.
Czerniał na tle śniegu w oczekiwaniu na leśnych robotników.
Przesiadywali w nim jeszcze minionej jesieni. Sami znajomi ojca. Ogorzali,
o zaciętym spojrzeniu i dłoniach jak u olbrzyma. Z tymi chłopami nie było żartów.
Wszystko rozstrzygali za pomocą pięści.
Edwinowi wydawało się, że w powietrzu wciąż jeszcze unosi się zapach
ogniska i konserw, którymi go częstowali.
 Ty chyba jesteś od Klausa?  zagadnął któryś z mężczyzn.  Co u niego
słychać?  Podsunął chłopcu nabity na ostrze noża kawałek mięsa, grubiańskim
żartem proponując też sznapsa.
 W wojsku  mały z wyszukaną elegancją zdjął dwoma palcami poczęstunek.
 A was czemu nie wzięli?
 Nie te oczy, nie te lata  mężczyzna uśmiechnął się.  Człowiek w czołg by
już nie trafił, a co dopiero w bolszewika.
Od tamtej pory Edwin tu nie zaglądał. Nie chciał żadnych pytań, bo nie chciał
kłopotów. Kiedy się pytają, trzeba odpowiadać, nawet gdy nic się nie wie.
Dzisiaj zdecydował się przyjść na polanę, bo miał pewność, że nie spotka
nikogo. Robotnicy odeszli wraz z pierwszymi śniegami.
Zbliżając się do szałasu, Edwin, ku własnemu zdziwieniu, zauważył jednak
wydeptane ślady. Były świeże, nieprzyprószone świeżym śniegiem.
 Jest tam kto?!  zawołał w stronę szałasu i od razu poczuł się nieswojo.
Głupio przecież było krzyczeć tak niepotrzebnie.
Ostrożnie zrobił krok, przystanął, ale właśnie wtedy, w środku, pod zapadłym
dachem, coś się poruszyło. Chłopak się pochylił. Jego spojrzenie wyłowiło
z półcienia inne, równie przestraszone. W szałasie leżał człowiek. Szarawy pasiak
zdradzał, że to jeden z tych, których widział na drodze do wioski.
Tylko nie uciekaj!  nakazał sobie, choć i bez tego był jak sparaliżowany.
Skryta pod uschłymi gałęziami postać wsparła się na łokciu i przyłożyła palec
do ust. Przez chwilę patrzyła w napięciu na dzieciaka. Z wnętrza wypłynęło
krępujące pytanie:
 Masz może chleb...? Chleb...
Nie, Edwin nie miał przy sobie nic do jedzenia. Przecież na dwór wyszedł
tylko na chwilę, poszukać sanek.
 Tylko kawałek chleba...  mężczyzna odezwał się ni to po niemiecku, ni po
polsku.
Chłopcu wydało się, że jest to mowa ludzi, którzy niegdyś przyjeżdżali do
Kahlbude z drugiej strony granicy, z Polski.
 Chociaż sznytkę...  nalegał.
W dłoni nieznajomego zamigotał słoneczny refleks.
 To wszystko co mam  wyciągnął rękę.  Ja muszę do swoich, do Hopowa.
Edwin przysunął się i dopiero teraz rozpoznał przedmiot  metalową
tabakierkÄ™.
 Wezmę dla ojca. Spodoba się mu na pewno  pomyślał.
Już, już miał ją chwycić, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Niech to będzie
nagroda za pomoc. Zabierze pudełeczko, jak wróci.
 Przyniosę coś do jedzenia. Zaraz...  obiecał.
Do domu szedł spiesznie, ale nie próbując już biec. Wystarczająco zmęczył się
o poranku.
Stojącą na werandzie matkę dostrzegł, zanim minął ogrodzenie podwórza.
Wypatrywała go zza firanki.
 Znowu byłeś w Lappin  załamała ręce.  Przecież prosiłam...
Chciał zaprotestować, lecz żadne słowo nie przeszło mu przez gardło. Zresztą
i tak by nie uwierzyła, że nie był ani w Lappin, ani w Kahlbude.
 Powtarzam ci jeszcze raz, synku!  jej głos był wyjątkowo ostry.  Lappin to
nie jest teraz najlepsze miejsce dla ciebie!
 Yhm...  Edwin przytaknął i zabrał się za szukanie jedzenia.
Zszedł do piwnicy. Z wyściełanej sianem skrzynki wziął dwa jabłka i wsunął
je do kieszeni płaszczyka. Dołożył kilka kartofli.  Tamten upiecze je sobie, jak robił
to zawsze ojciec albo leśni robotnicy. Brakowało jedynie chleba.
 Na pewno jest w kuchni, tylko co powiedzieć matce?  myślał gorączkowo.  [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zsf.htw.pl