[ Pobierz całość w formacie PDF ]
postanowił wykorzystać ranek na rozejrzenie się po wyspie. Gdy niedawno wdrapał na szczyt
skał, dostrzegł wyłaniającą się zza drzew granitową kopułę i szereg kamienistych wzgórków
opadających stromo w stronę kaskad i rozlewisk w dolnym biegu rzeki. Tam, gdzie nie mogły
wyrosnąć drzewa, skalne szczeliny i zakamarki wypełniały krzaki. Conan zamierzał bez
pośpiechu rozejrzeć się właśnie po tych zakątkach. Obecne schronienie u podstawy skalnego
kopca, chociaż położone dogodnie blisko lasu i wody, było jak na jego gust zbyt odkryte.
Cymmerianin związał ciaśniej skórzaną przepaskę na biodrach. Zabrał włócznię, toporek i
nóż - nigdy za wiele uzbrojenia - i zaczął wspinać się na skarpę nad swoim obozowiskiem.
Przeskakiwał z głazu na głaz i wspinał się po skalnych półkach bez większych trudności.
Conanowi podobało się, że dzień w dzień może wspinać się na najwyższe wzniesienie na
wyspie i schodzić na jego przeciwległą stronę, nie zostawiając za sobą śladów. Nawet dym nie
nastręczał problemów; gdy ogień rozpalało się na wystarczającej wysokości, jeżeli wiał wiatr,
kłęby rozpraszały się szybko. Zupełnie inaczej rzecz wyglądała w bezwietrznych zakątkach
dolin.
Dotąd Conan nie natrafił na ślad ludzkiej obecności, jeżeli jednak ktoś mieszkał w
pobliżu, wolał dowiedzieć się o tym pierwszy.
W połowie drogi na szczyt zauważył parę nadających się na schronienie płytkich
rozpadlin. Gdyby ostrożnie oczyścić ich przedpola, umożliwiłoby to dostatecznie wczesne
dostrzeżenie intruzów. Powstrzymać ich, a przynajmniej ostrzec przed zbliżaniem się
niepożądanych gości mogły również sidła i wygrzebane doły z zaostrzonymi kołkami na dnie.
Z obydwóch miejsc roztaczał się wspaniały widok na całą dolinę i dalej na wzgórza. Mimo to
Conan doszedł do wniosku, że rozpadliny są zbyt odsłonięte.
Wkrótce dotarł pod sam szczyt, nie natrafiając już na inne dogodne kryjówki. Cała wyspa
miała raptem sto kroków szerokości, więc możliwości zaszycia się na niej były ograniczone.
Zapewne lepszą strategią było częste przenoszenie się z miejsca na miejsce z całym dobytkiem.
Cymmerianin wypatrzył w końcu pochyły, porośnięty krzewami skalny taras, który miał
kilka zalet, chociażby tę, że jego pionowe zbocza niezwykle ułatwiały obronę. Conan ruszył w
dół po granitowym stoku. Stwierdził, że taras jest szerszy, niż mu się pierwotnie wydawało, i
sięgał dość głęboko pod nawisającą nad nim półkę z czarnych, pokrytych porostami skał.
Obrzeża kryjówki porośnięte były plątaniną gęstych krzaków, mocno wczepionymi w podłoże
korzeniami. Szereg nierównych kamiennych stopni prowadził do osłoniętej, najwyższej części
tarasu - piaszczystej, suchej galerii, do której na pewno nie docierały deszcze i zimowe zawieje.
Była to niemal jaskinia. Zapewne przed wiekami w najciemniejszym zakątku wgłębienia
masywna skalna płyta oberwała się ze sklepienia, tworząc mroczny, trójkątny zachyłek.
Conan zbyt pózno dostrzegł swoją omyłkę. U wylotu zagłębienia leżały rozrzucone
upiorne szczątki bielejące, potrzaskane kości. Do uszu barbarzyńcy dobiegł wściekły ryk. Z
wydawałoby się zbyt wąskiej szczeliny wyłonił się otoczony chmurą piżmowej woni
jaskiniowy niedzwiedz.
Wielki stwór dorównywał rozmiarami niedużej chacie. Miał sierść brunatną, miejscami
siwiejącą i pokrytą plamami zakrzepłej krwi. Bestia zaryczała powtórnie, obnażając żółte,
ociekające śliną kły długości ludzkich palców. Ryk w na poły zamkniętej przestrzeni był tak
głośny, że Conanowi zadzwoniło w uszach. Miał wrażenie, że skały pod stopami zadrżały.
Obawiał się, że zaraz zwali się kolejna część sklepienia jaskini.
Zrobił parę kroków w tył, nic mu to jednak nie dało. Niedzwiedz ruszył za nim i wspiął się
na zadnie łapy tak wysoko, jak pozwalało na to sklepienie zagłębienia. Zwierzę było
rozjuszone tym, że jakiś intruz dotarł tak blisko jego legowiska. Conan domyślał się, że
ogłuszające, odbijające się echem od pobliskich zboczy porykiwanie oznacza, że bestia chroni
schowaną w jaskini niedzwiedzicę i jej młode.
Zrozumiał, że władował się w tarapaty jak ostatni głupiec. Niedzwiedz wybrał to miejsce
na legowisko, kierując się tymi samymi względami, które zwróciły uwagę Cymmerianina.
Pragnący znalezć schronienie przed dzikimi zwierzętami barbarzyńca zawędrował wprost w
pazury największego i najgrozniejszego z drapieżników.
Conan wiedział, że nie może cofać się zbyt szybko; w ten sposób dałby tylko bestii
większą swobodę ruchów. Od razu porzucił myśl, by jak najszybciej pierzchnąć po stromym,
kruszącym się zboczu. Na otwartej przestrzeni żadne stworzenie nie mogło prześcignąć
zwalistych, lecz zdumiewająco zwinnych niedzwiedzi, obdarzonych silnymi i sprężystymi
mięśniami. Pozostanie w szczelinie sprawiało, że mniejszy od zwierza człowiek zyskiwał
czasowÄ… przewagÄ™.
Conan błyskawicznie wyskoczył z rozpadliny i dzgnął niedzwiedzia w przednią łapę.
Wywołana zranieniem wściekłość bestii przedstawiała potworne widowisko. Zwierz zaryczał
ogłuszająco, wypuszczając z pyska ohydny smród. Uderzeniem łapy o zakrzywionych pazurach
zmiótł rosnący między nim i Cymmerianinem krzak. Kawałki gałęzi boleśnie uderzyły w
obnażone ciało barbarzyńcy. Niedzwiedz wyciągnął naprzód rozdziawioną paszczę. Conan
dzgnął w jej stronę włócznią. Zwierz zgrabnie uchylił łeb - uderzył jednak bokiem w twarde
granitowe zbocze. Ogłuszony rozstawił szeroko nogi i zakołysał łbem, po czym podjął atak na
nowo.
Conan znów dzgnął włócznią, prawie trafiając bestię w pysk. Kamienny grot ześlizgnął się,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]