[ Pobierz całość w formacie PDF ]

jakiej Kantos Kan oparł swoją nadzieje, na zwycięstwo. Decydując się na nią postawił życie na jedną kartę.
Zbliżył się na odległość około dwudziestu stóp do swego ogromnego przeciwnika i nagle wyrzucił w górę i do
tyłu te rękę, w której trzymał miecz, wziął potężny zamach i cisnął broń w szeroką pierś przed sobą. Ostrze
poleciało jak strzała i wbiło się. w serce zielonego wojownika, kładąc go trupem na miejscu.
Teraz Kantos Kan i ja musieliśmy stanąć naprzeciw siebie. Zdołałem mu szepnąć, aby przeciągnął walkę
aż do zmroku, gdyż miałem nadzieje, że uda nam się wtedy znalezć jakiś sposób ucieczki. Tłum jakby się
domyślił, że niechętnie ze sobą walczymy i w tych chwilach, w których wyraznie unikaliśmy zadawania
groznych, decydujących ciosów wył z wściekłości. Gdy zauważyłem, że wkrótce zapadną ciemności, szepnąłem
Kantos Kanowi, by wetknął swój miecz miedzy moje lewe ramie, a ciało. Zrobił to, a ja się. zatoczyłem do tyłu i
upadłem na ziemie. Z dalszej odległości i w niepewnym już świetle mogło to wyglądać jakby miecz
rzeczywiście sterczał z mojej piersi. Kantos Kań szybko podszedł do mnie, postawił mi stopę na szyi i
wyciągnąwszy ostrze z mego ciała, zadał mi ostatni, śmiertelny cios, który wydawał się przecinać aortę szyjną,
lecz w rzeczywistości ugrzązł tuż obok. Ciemności, które już spowiły arenę ukryły prawdę przed wzrokiem
widzów i wszyscy uważali, że zostałem właśnie dobity. Szepnąłem Kantos Kanowi, aby wykorzystał zdobytą
wolność i czekał na mnie na wzgórzach na wschód od miasta. Skinął lekko głową i odszedł.
Poczekałem aż amfiteatr opustoszał i wyczołgałem się z niego ostrożnie, a ponieważ był położony w
odległej od centralnego placu, nie zamieszkanej i rzadko w normalne dni odwiedzanej części miasta, nie miałem
większych kłopotów w dotarciu do okolicznych wzgórz.
46
W fabryce powietrza
Czekałem na Kantos Kana przez dwa dni. Nie pojawił się jednak. Potem poszedłem na północny zachód,
gdzie, jak mi mówił, znajdowała się najbliższa droga wodna. Moim jedynym pożywieniem było mleko,
uzyskiwane z rośliny, którą na szczęście w tych okolicach dosyć łatwo było odnalezć. Błąkałem się przez dwa
długie tygodnie. Szedłem tylko nocą, kierując się światłem gwiazd. W dzień chowałem się za jakieś przygodne
skały lub wśród mijanych od czasu do czasu wzgórz. Kilka razy zostałem zaatakowany przez dzikie zwierzęta 
jakieś dziwne bestie, które skakały na mnie w ciemności, zmuszając do ciągłego niesienia miecza w dłoni.
Zwykle moje nowo nabyte zdolności telepatyczne ostrzegały mnie na czas, ale którejś nocy zanim się
zorientowałem, że coś mi zagraża zwaliło się na mnie jakieś cielsko, poczułem żaby na szyi i zobaczyłem tuż
przed moją twarzą owłosiony pysk. Nie wiem, co to było za stworzenie, ale czułem, że było ciężkie, duże i miało
wiele kończyn. Zanim zdołało zatopić zęby w moim karku schwyciłem je za gardło i powoli odpychałem od
siebie włochaty pysk, zaciskając palce na tchawicy.
Bestia starała się dosięgnąć kłami mego gardła, a ja próbowałem utrzymać chwyt i wreszcie ją zadusić.
Stopniowo jednak ramiona mi słabły i błyszczące kły cal za calem zaczęły się ku mnie zbliżać. Gdy poczułem na
twarzy dotyk włochatego pyska, zdałem sobie sprawę, że to już koniec. Nagle z ciemności wyprysnęło jakieś
drugie zwierze i rzuciło się na przygniatającą mnie do ziemi bestie. Oba stwory potoczyły się. po mchu, gryząc i
szarpiąc się wzajemnie. Wkrótce jednak było już po wszystkim. Mój wybawca stał ze spuszczonym łbem nad
gardłem mojego niedoszłego zabójcy. Wzeszedł właśnie bliższy księżyc i w jego świetle zobaczyłem, że
stworzeniem, które mnie uratowało był Woola, ale w żaden sposób nie mogłem odgadnąć ani skąd przybył, ani
jak mnie odnalazł. Nie musze chyba wspominać, że byłem bardzo zadowolony z jego obecności, jednak moja
radość była zmącona niepokojem o Dejah Thoris. Wiedziałem, że Woola bardzo wiernie wykonywał moje
rozkazy i tylko śmierć księżniczki mogła być powodem, dla którego ją opuścił.
Biedne zwierze było zaledwie cieniem siebie samego z tego okresu, w którym widziałem je po raz
ostatni, a gdy uwolniło się z moich pieszczot i zaczęło żarłocznie pożerać martwe ciało swego przeciwnika
zrozumiałem, że było straszliwie wygłodniałe. Ja również byłem w niewiele lepszym stanie, ale nie
zdecydowałem się na zjedzenie surowego mięsa, a nie miałem żadnego sposobu, by rozpalić ogień. Gdy Woola
skończył posiłek znów ruszyłem na ciężkie i jak się wydawało nie mające końca poszukiwania drogi wodnej.
Rankiem piętnastego dnia mojej wędrówki z ogromną radością zauważyłem wysokie drzewa, świadczące, że
wreszcie natknąłem-się na obiekt moich poszukiwań. Około południa dowlokłem się do ogromnego budynku o
powierzchni prawdopodobnie nie mniejszej niż cztery mile kwadratowe, wysokiego na około dwieście stóp. W
zupełnie gładkich ścianach znalazłem tylko jedne małe drzwi. Były zamknięte. Wokół nie zauważyłem żywej
duszy. Usiadłem wyczerpany przez drzwiami i zacząłem wzrokiem szukać dzwonka lub jakiegoś innego
przyrządu za pomocą którego mógłbym oznajmić mieszkańcom tego gmachu o mojej obecności. Dostrzegłem
mały, okrągły otwór umieszczony obok drzwi i pomyślałem, że może to być jakiś rodzaj tuby. Podniosłem się. i
zbliżyłem do niego usta. Nie zdążyłem jednak nic powiedzieć, gdyż z otworu dobiegł mnie głos, pytający kim
jestem, skąd pochodzę i po co tu przyszedłem. Odpowiedziałem, że uciekłem z Warhoonu i umieram z głodu i
wyczerpania.
- Nosisz insygnia zielonego wojownika, idzie za tobą kalot, a masz postać taką, jak czerwoni ludzie.
Kolor twojej skory nie jest jednak ani zielony, ani czerwony. W imiÄ™ dnia dziewiÄ…tego, kim jesteÅ›?
- Jestem przyjacielem czerwonych ludzi i umieram z głodu. W imię ludzkich uczuć, otwórzcie mi -
odpowiedziałem.
Drzwi drgnęły i zaczęły się. cofać w tył, aż zagłębiły się w ścianą na około pięćdziesiąt stóp. Potem się
zatrzymały i odsunęły gładko w lewo. Za nimi ukazał się krótki, wąski korytarz, zakończony następnymi
drzwiami, identycznymi jak te, przez które przed chwilą przeszedłem. Nie zauważyłem nikogo, ale natychmiast,
gdy Woola i ja minęliśmy pierwsze drzwi zamknęły się one za nami łagodnie i wycofały na swoją pierwotną
pozycją we frontowej ścianie budynku. Zauważyłem, że były niezwykle masywne, miały około dwudziestu stóp
grubości, a gdy dotarły na swoje miejsce z sufitu korytarza wysunęły się duże stalowe cylindry i ich końce
zanurzyły się w otworach, które pojawiły się w podłodze. Drugie, a potem trzecie drzwi cofały się przede mną i
tak jak pierwsze odsuwały w bok. Gdy je minąłem, wszedłem do dużego wewnętrznego pomieszczenia, w
którym na wielkim kamiennym stole znalazłem jedzenie i napoje. Ten sam głos powiedział, abym zaspokoił głód [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zsf.htw.pl