[ Pobierz całość w formacie PDF ]

liście w tym domu jak pies z kotem. Ty prowokowałaś go celowo; prowokacje były czę-
ścią twojego planu.
(Tak, były częścią mojego planu...)
 Nie mogłam tego znieść, z dnia na dzień atmosfera się zagęszczała. Ostatecznie
musiałam stanąć przed alternatywą. Musiałam wybierać, Richard tego zażądał, wybie-
rać między nim a tobą. Ty byłaś moją córką, moją krwią. Wybrałam ciebie.
 I od tego czasu  powiedziała Sarah domyślnie  nienawidzisz mnie...
Wszystko stało się jasne.
Owinęła się futrem i ruszyła do drzwi.
 W porzÄ…dku. Przynajmniej wiadomo, na czym stoimy.
Jej głos miał twarde, czyste brzmienie. Od kontemplowania ruin, w jakie zamieniło
się życie matki, przeszła do kontemplacji własnych nieszczęść.
Stając w drzwiach, odwróciła się do kobiety o zniszczonej twarzy, która nie zaprze-
czyła ostatniemu oskarżeniu.
 Nienawidzisz mnie za zrujnowanie twojego życia, mamo. Wiedz zatem, że ja nie-
nawidzÄ™ ciÄ™ za zniszczenie mojego!
Ann powiedziała zwięzle:
 Twoje życie jest twoim życiem. Sama dokonałaś wyboru.
 Och, nie, nie sama. Przestań być taką cholerną hipokrytką, mamo. Przyszłam do
ciebie, byś powstrzymała mnie przed małżeństwem z Lawrence em. Wiedziałaś, że je-
stem w nim zadurzona, ale wiedziałaś także, że chciałam się wyrwać z zaczarowanego
kręgu iluzji. Mogłaś mi w tym pomóc. Mogłaś mną pokierować.
 Nonsens. Dlaczego miałabym chcieć, byś wychodziła za Lawrence a?
 Myślę, że przewidziałaś, iż będę nieszczęśliwa. Ty byłaś nieszczęśliwa, więc chcia-
łaś, bym i ja zaznała cierpienia. Mamo, zdradz mi pewną tajemnicę. Czy naprawdę nie
czułaś ukłucia w sercu, wiedząc, że jestem godna pożałowania, mając takiego męża?
155
W namiętnym porywie gniewu Ann wyznała:
 Czasami zdarzało mi się myśleć, że niezle sobie na to zapracowałaś!
Matka i córka mierzyły się nieprzejednanym wzrokiem.
Potem Sarah roześmiała się gardłowo, nieprzyjemnie.
 W porzÄ…dku. Wszystko jasne. %7Å‚egnaj, mamo. Droga mamo.
Wyszła z sypialni matki i ruszyła korytarzem. Za chwilę drzwi mieszkania zamknęły
się za nią z głośnym szczęknięciem zamka. Nieodwołalnie.
Ann została sama.
Drżąc na całym ciele, rzuciła się na łóżko. Azy, długo wstrzymywane, wreszcie popły-
nęły wezbranym strumieniem.
Płakała tak, jak nie płakała przez lata całe.
Płakała...
Czas płynął. Kiedy w końcu otarła zapuchnięte policzki, rozległ się brzęk porcelany
i do sypialni weszła Edith, dzwigając przed sobą tacę z herbatą. Służąca postawiła za-
stawę na nocnym stoliku i przysiadła obok swojej pani; pogłaskała ją delikatnie po ra-
mieniu.
 Dobrze już, dobrze, moje jagniątko, moja ślicznotko... Przyniosłam filiżankę her-
batki, a pani popije nią wszystko, co tu zostało powiedziane.
 Och, Edith, Edith...  Ann przylgnęła kurczowo do wiernej służącej i powier-
nicy.
 No już dobrze, już dobrze; nie warto się tak przejmować. Wszystko się jakoś
ułoży.
 Nagadałam tyle głupstw... tyle głupstw...
 No i kto by się zamartwiał głupstwami. Proszę usiąść. Już nalewam herbatę.
A teraz jÄ… pani wypije.
Ann posłusznie usiadła i uniosła do ust filiżankę z parującym napojem.
 Tylko patrzeć, jak się pani poczuje lepiej.
 Jak ja mogłam...?
 Teraz proszę się nie martwić...
 Jak mogłam powiedzieć jej coś takiego?
 Lepiej raz powiedzieć, niż zadręczać się myśleniem; wiem, co mówię. Złe myśli
trzeba z siebie wyrzucić, inaczej by człowieka żółć zalała.
 Byłam tak okrutna... tak okrutna...
 Powiedziałabym, że całe zło, co się za panią wlecze od dawna, wzięło się z wiecz-
nego tłumienia w sobie złości. Trzeba zrobić awanturę, raz a dobrze, takie jest moje
zdanie, jak chce pani wiedzieć. Nie można wszystkiego w sobie dusić i udawać, że nic
złego się nie dzieje. Każdy ma jakieś parszywe myśli, ale nikt nie lubi się do nich przy-
znawać.
156
 Czy ja rzeczywiście nienawidzę Sarah? Mojej małej Sarah? Tej, która zawsze była
taka słodka i radosna?
 Oczywiście, że nie  zapewniła Edith.
 A jednak. Chciałam przecież, żeby cierpiała, żeby życie ją zraniło tak, jak zraniło
mnie.
 No, tego już za wiele. Pani jest całkowicie oddana panience Sarah. Zawsze tak
było. Mnie tam nic nie zwiedzie.
 Przez cały ten czas... przez cały ten czas... ciemnym, ukrytym nurtem napływała
do mego serca nienawiść...
 Szkoda, że wcześniej tego pani z siebie nie wyrzuciła. Dobrze się pokłócić, to jak
przewietrzyć izbę.
Ann bezwładnie opadła na poduszki.
 Ale teraz jej nie nienawidzę  stwierdziła ze zdumieniem.  Nagle wszystko mi-
nęło, tak, to prawda, minęło...
Edith wstała i na odchodnym raz jeszcze pogłaskała swoją panią po ramieniu.
 Nie trzeba się gryzć, moja śliczna. Wszystko będzie dobrze.
Ann potrząsnęła głową.
 Nie, nigdy. Powiedziałyśmy sobie takie rzeczy, jakich człowiek nie jest w stanie za-
pomnieć.
 Proszę w to nie wierzyć. Jak to się mówi: słowem kości nie przetrącisz.
 Nie, Edith, pewnych słów nigdy się nie wybacza.
Edith, podnosząc tacę, powiedziała dobitnie:
 Nigdy nie trzeba mówić  nigdy .
Rozdział czwarty
Sarah, wróciwszy do siebie, udała się wprost do dużego pomieszczenia na tyłach
domu, które Lawrence nazywał swoim studiem.
Lawrence właśnie rozpakowywał świeżo nabytą statuetkę. Była ona dziełem rąk mło-
dego francuskiego rzezbiarza.
 I co powiesz, Sarah? Piękna, prawda?
Jego palce czule pieściły linię nagiego ciała w nieskromnej pozie.
Sarah otrząsnęła się, jakby pod wpływem złego wspomnienia.
 Owszem, piękna, tyle że wulgarna!  odparła, marszcząc czoło.
 Och, dajże spokój, wciąż mnie zadziwiasz swoim purytanizmem. Jeszcze się
z niego nie wyleczyłaś?
 Ta figurka jest obsceniczna.
 Może nieco dekadencka... Za to zadziwia samym pomysłem i fantazją. Paul za-
żywający haszysz. Oczywiście! W tym pewnie zawiera się duch rzezby.  Odstawił fi-
gurkÄ™ i zwróciÅ‚ siÄ™ do Sarah:  Moja urocza żona wyglÄ…da bardzo en beauté, a także
czymś się martwi. Zmartwienia to twoja druga skóra, kochanie.
 Strasznie się pokłóciłam z moją matką.
 Naprawdę?  Lawrence uniósł brwi, rozbawiony.  Coś podobnego! Trudno mi
sobie wyobrazić kłótnię z subtelną, uprzejmą Ann.
 Dzisiaj nie była subtelna ani uprzejma. Przyznaję, że przeżyłam horror.
 Familijne spory bywajÄ… wielce interesujÄ…ce, Sarah. Lepiej o nich nie rozma-
wiajmy.
 Nawet mi się nie śni. To były nasze porachunki, moje i matki. Nie, z tobą chcę po-
rozmawiać o czymś zupełnie innym. Odchodzę od ciebie, Lawrence.
Steene nie pokazał po sobie szczególnego poruszenia. Jeszcze raz uniósł brwi i mruk-
nął: [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zsf.htw.pl