[ Pobierz całość w formacie PDF ]

townie poszukuje kogoś jadącego do Stanów Zjednoczonych. Nie miał pojęcia
komu i po co ten ktoś jest potrzebny, ale nagle zapragnął okazać się operatyw-
ny i uczynny ponad zwykłą miarę. Ostatnie dwie godziny spędził przy telefonie,
dzwoniąc do wszystkich znajomych bez wyboru i właśnie osiągnął sukces.
 Czy mi się wydaje, czy też rzeczywiście potrzebujecie kogoś, kto jedzie do
Stanów?  spytał życzliwie już od progu.  Przed chwilą się dowiedziałem, że
jeden mój znajomy leci do Kansas. . .
 Do Kansas!  krzyknął z zachwytem Karolek i zerwał się z miejsca. 
Ależ to cudownie! Rolnicze tereny! Kto? Kiedy?!
Kierownik pracowni podciągnął do góry rękaw służbowego fartucha i spojrzał
na zegarek.
 Mój znajomy, z zawodu lekarz psychiatra, nazywa się Filipowski, miesz-
ka tu zaraz obok, plac Dąbrowskiego sześć. Mieszkania osiem. Ale on już leci,
o drugiej ma samolot, przez Paryż, lada chwila wyjedzie na lotnisko, syn ma go
odwiezć. . .
Wybuch bomby nie zdołałby spowodować większego zamieszania. Kierownik
pracowni usiłował jeszcze coś mówić, ale nikt go nie słuchał. Karolek wyrwał
Włodkowi metalowe, podziurkowane pudełko, Janusz zrzucił pod stół słoik, Lesio
rzucił się za słoikiem, obrywając wiszący tam arkusz brystolu, z którego wysypały
się rulony rysunków. Barbara zachowała przytomność umysłu.
 Leć ze wszystkim jak jest, pojedziesz z nim na lotnisko, w samochodzie
przełożysz! Teraz nie ma czasu, leć, bo nie zdążysz!
Karolek poniechał usiłowań odkręcania drżącymi rękami zaciśniętej, podziur-
kowanej przykrywki. Chwycił pod pachę słoik, wepchnął do kieszeni płaskie pu-
dełko, porwał ze stołu pudełko od butów i wypadł z pokoju, odpychając stojącego
mu na drodze kierownika pracowni. W sekundę potem trzasnęły drzwi wejściowe.
124
Pan doktor Filipowski stał obok swojego samochodu na placu Dąbrowskiego
i patrzył na upychane w bagażniku walizki, kiedy nagle dopadł go nadbiegający
galopem młody człowiek o sympatycznej powierzchowności. Zciśle biorąc, nie
tyle dopadł, ile minął z rozpędu i zahamował dopiero przy masce wozu. Dyszał
ciężko.
 Przepraszam. . . Czy pan. . . doktor. . . Filipowski. . . ?
 To ja. SÅ‚ucham.
 Pan zaraz jedzie. . . Do Stanów. . . Zjednoczonych. . . ?
Pan doktor Filipowski przed kwadransem zaledwie rozmawiał przez telefon
ze znajomym, który na wieść o jego wyjezdzie do Ameryki okazał wielki entu-
zjazm, nie wyjaśniając przy tym przyczyn entuzjazmu. Kierownik pracowni po-
przestał na znalezieniu podróżnika, pan doktor zatem nie został o niczym uprze-
dzony. Niemniej odgadł, iż obecność zdyszanego młodego człowieka musi mieć
jakiś związek z zasłyszanymi w telefonie okrzykami radości i odrobinę się zanie-
pokoił, czy nie narazi go to na zbytnią stratę czasu. Młody człowiek uspokoił się
natychmiast.
 Pan się śpieszy  rzekł, chwyciwszy już oddech.  Czy pan pozwoli, że
ja też wsiądę? Pojadę z panem na lotnisko i po drodze wyjaśnię. . . Mogę wysiąść
wcześniej, gdybym panu przeszkadzał. Postaram się szybko. . .
Doktor Filipowski był człowiekiem uczynnym, ponadto interesowały go roz-
maite ludzkie poczynania, jako też i motywy. Wyraził zgodę bez oporu. Młody
Filipowski zatrzasnął bagażnik i zajął miejsce za kierownicą, z zaciekawieniem
przyglądając się nowemu pasażerowi. Doktor z Karolkiem usiedli z tyłu.
Od momentu przybycia na plac DÄ…browskiego do chwili wprawienia w ruch
samochodu doktora upłynęło co najmniej pół minuty. Te pół minuty wystarczyło.
Wyobraznia Karolka wystartowała ze świstem i z miejsca przeszła w ostry ga-
lop, usłużnie, acz migawkowo, podsuwając obrazy tego, co jej posiadacz ma zaraz
uczynić. Ma mianowicie nakłonić tego zupełnie obcego człowieka, poważnego,
sądząc na oko. . . i chyba normalnego. . . do przemycenia na amerykańską ziemię
stonki ziemniaczanej, żywej i w doskonałym stanie, a następnie do rozsypania jej
po polach uprawnych stanu Kansas. Oczyma duszy zdążył ujrzeć postać dokto-
ra, wysoką i pełną godności, jak gdzieś w kartoflisku ruchem siewcy wzbogaca
miejscowÄ… florÄ™ reimportowanÄ… faunÄ…. . .
Gdyby syn doktora ruszył z mniejszym zrywem, względnie napotkał po dro-
dze czerwone światło, Karolek uciekłby z pewnością. Daleki jednakże od skłon-
ności samobójczych, pozostał w samochodzie i tylko zdenerwował się do sza-
leństwa. Możliwość zwyczajnego zaniechania odwetowych planów nie przyszła
mu do głowy, przystąpił zatem do wyjaśnień, pomyślawszy jeszcze z rozpaczą, że
może doktor nie będzie tego robił ruchem siewcy, tylko jakoś inaczej. Przykucnie,
albo co. . .
125
 Otóż proszę pana  powiedział z determinacją.  Myśmy przecież kiedyś
tego nie mieli i oni nam to przysłali. I ja uważam, że to jest elementarna sprawie-
dliwość. Pan jedzie tam, gdzie są tereny rolnicze, sprawdziłem w encyklopedii,
tam muszą być kartofle! Jest taka prośba do pana. . . %7łeby pan to zabrał do nich
i rozsypał, najlepiej w tych kartoflach, a jeśli nie, to chociaż obok. No, gdzieś za
miastem. To podobno lata. . .
Nie mając ciągle najmniejszego pojęcia, jaki produkt może tu wchodzić w grę,
doktor spojrzał mimo woli na duże pudełko od butów na kolanach Karolka. Ka-
rolek pochwycił spojrzenie. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zsf.htw.pl