[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Louis, a to znaczyło, że lokomotywa leciała niemal
trzydzieści mil w powietrzu, zanim roztrzaskała się na
ugorze za stodołą pana Lambereta. Jej fragmenty zaście-
lały całe podwórze. Jedno z kół wbiło się w ścianę domu i
zdemolowało kuchnię, niemal dokładnie nad moją głową,
Zciślej mówiąc, jedno piętro nad moją głową, gdyż w
momencie uderzenia siedziałem z butelką w dłoni na
workach w piwnicy pod rzeczoną kuchnią. Ale nawet
stamtąd, z pozornie bezpiecznego miejsca, katastrofa
wydawała mi się przerażająca jak szlag.
Rozpaliłem ognisko z połamanych desek tuż przy we-
randzie, a potem siadłem przy nim na obitym pluszem
fotelu, czekając na zmierzch i grzejąc stopy. Było już zbyt
pózno na dalszą jazdę i za zimno, a na dodatek burza
przemieściła się tam, gdzie zamierzałem jechać. Wolałem
więc przeczekać ten wieczór i dopiero rano ruszyć dalej,
gdy lodowe pociski stopnieją, a ciemności nie będą kryć
wielu niespodzianek, których po takim spektaklu mogłem
się spodziewać na drogach.
Sue stała nadal w salonie, zrzuciłem z niej jedynie
cięższe meble, żeby nie dociążać za bardzo osi, i czeka-
łem, aż wiatr jeszcze trochę przycichnie, aby rozstawić
wiatraki i naładować akumulatory. Przy takiej pogodzie nie
musiałem się bawić bateriami słonecznymi. Po godzinie,
gdy na kominku już się porządnie rozpaliło, cofnąłem fotel i
postawiłem go za drzwiami prowadzącymi do holu, przy
ułomku wciąż stojącej ściany. Tutaj było trochę spokojniej,
nadal widziałem wesoło trzaskający ogień, ale zimny wiatr
nie owiewał mi pleców.
Nie wiedziałem nawet, kiedy zasnąłem, obudził mnie
lodowaty podmuch wiatru i zacinający aż do wnętrza
pokoju deszcz. Pusta butelka po obanie potoczyła się z
chrzęstem po werandzie. Ogień już zgasł, ale kilką
błyskawic wciąż rozjaśniło niebo na tyle, bym dojrzał nową
burzę posuwającą się śladem pierwszej. Zakląłem i
zerwałem się z fotela, aby zebrać wiatraki, zaraz jednak
przypomniałem sobie, że nie zdążyłem ich rozstawić. Tym
lepiej - stracę rano dwie, najwyżej trzy godziny - ale do St.
Louis nie było daleko, nawet bez doładowania powinienem
dojechać. Przeniosłem się do piwnicy, tam opatulony
pierzynami doczekałem jakoś ranka, wsłuchując się w
wycie wiatru i deszcz bębniący o resztki podłogi parteru.
St. Louis leżało w bardzo ciekawym miejscu, opodal jego
centrum łączyły swoje nurty dwie największe rzeki kon-
tynentu. To właśnie tam Missouri zasilała królową rzek.
I to właśnie tam utknąłem na dobre.
Jadąc siedemdziesiątką, dotarłem w pobliże przepraw
przez Missisipi w dzielnicy St. Charles. Dotarłem w pobliże
przepraw" - należy to tak określić, gdyż mostu łączącego
oba brzegi rzeki już nie było. Stały wprawdzie przyczółki,
ale wszystkie przęsła na odcinku ponad trzech czwartych
mili leżały od dawna na dnie spienionej rzeki. Stan wody w
Missouri był znacznie podniesiony, co zauważyłem już
wcześniej, na przeprawie między Boonville a Columbią.
Tam jednak pokonanie rzeki nie nastręczało żadnych
trudności, choć rozlewiska na brzegach świadczyły, iż
szykuje się bądz właśnie mija stan powodziowy. W Kansas
City, zaledwie kilka dni wcześniej, nie widziałem niczego
alarmującego, doszedłem więc do wniosku, że woda
dopiero zaczynała się podnosić.
Ostatnie burze - po feralnym spotkaniu z tornadem
musiałem przeczekać jeszcze trzy wielkie ulewy, o ile grad
wielkości kurzych jaj można uznać za ulewę - potwierdzały
moje obawy. Gdy bumelowałem na przedmieściach St.
Louis, licząc na poprawę pogody, powódz stała się
niezaprzeczalnym faktem.
Stanąłem przed kolejnym wyborem. Czy czekać, aż
woda opadnie, co musiało w końcu nastąpić, czy szukać
drogi objazdu. Miałem czas, cały czas świata, ale z drugiej
strony zbliżała się zima. Pierwsze śniegi przyszły zaraz po
gradobiciach i wcale nie tęskniłem do następnych. Jazda
na motorze w takich warunkach mogła bardzo szybko
skończyć się odmrożeniami. Po tym co przeżyłem w
górach, wolałem nie ryzykować zimowania w centralnych
stanach.
Kolejne miesiące samotności wydawały mi się per-
spektywą nie do zniesienia.
Nie chciałem poznawać kolegów i koleżanek Steve'a.
Pierwotnie zamierzałem przejechać kontynent w dwa
tygodnie - jeszcze w Vegas wydawało mi się to bardzo
realne. Przed wojną tę samą trasę można było pokonać w
parę dni. Zakładając spokojne tempo jazdy i noclegi,
turyści i zawodowi kierowcy potrzebowali na taką podróż
zaledwie tydzień. A jednak moje plany spełzły na niczym.
Dwa miesiące zajęło mi pokonanie Gór Skalistych. Część
opóznień, trzeba to uczciwie przyznać, zawdzięczałem
samemu sobie. Ostatecznie liczyło się tylko to, że nadal
byłem dopiero w połowie drogi.
W połowie!
Sprawdziłem mapę. Najbliższą przeprawę miałem za
Weldon, całkiem blisko, ale i tam most położony był na
nizinie, istniało więc duże prawdopodobieństwo, że znalazł
się już pod wodą. Niemniej tylko tam mogłem pokonać
Missouri bez cofania się o dziesiątki mil przez równiny, na
których szalały gradobicia i tornada.
Postanowiłem spróbować. Nie stracę wiele czasu, a
według mapy następny most znajdował się dopiero w
Jefferson City, niemal na wysokości Columbii. Przepraw
promowych przy tak wysokiej wodzie nie brałem pod
uwagę. Może w bardziej sprzyjających warunkach
[ Pobierz całość w formacie PDF ]