[ Pobierz całość w formacie PDF ]
cedur. Ale jeśli to jest ten właściwy mężczyzna i ta właściwa kobieta, i właściwi ludzie
wokoło, żeby z nimi świętować, myślę, że udałoby nam się to zrobić w sześć miesięcy -
powiedziała Charlise do swojej pasierbicy.
- Sześć miesięcy? - Anny wybałuszyła oczy.
- Oczywiście, rok byłby lepszy. Albo dwa.
Demetrios nie zamierzał czekać tak długo. Nawet sześć miesięcy było już wystar-
czającym stresem. Dla nich obojga. Ale chciał się zmierzyć z królewskimi zobowiąza-
niami. W ciągu tych sześciu miesięcy pojechał do Meksyku i zrobił swój film. Dzwonił
do niej co wieczór. Rozmawiali, śmiali się, kłócili, ile będą mieć dzieci i jakie dadzą im
imiona. I co tydzień albo ona leciała do niego, albo on wracał do Mont Chamion, żeby
spędzić ze sobą kilka dni. Pomimo tego było to sześć najdłuższych miesięcy w życiu An-
ny. Musiała podejmować tysiące decyzji. Ale tę najważniejszą już podjęła.
Ojciec przyjął Demetriosa do rodziny. Uraczył go długim wykładem na temat jego
zobowiązań wobec panny młodej, ale na koniec podał mu rękę i serdecznie uściskał.
- Kochasz ją, widzę to. Wiem, że i ona cię kocha. Królestwo jest o wiele mniej
ważne niż jej szczęście.
Czekając z ojcem, aby przejść przez kościół rankiem w dniu swojego ślubu, Anny
podniosła welon, żeby go pocałować.
R
L
T
- Kocham cię, tato. Dziękuję, że mi zaufałeś.
- Rozmażesz sobie szminkę - gderał, chociaż pocałował ją w policzek i otarł łzę
wzruszenia. - Jak mógłbym inaczej? Jesteś moją córka, światłem moich oczu.
Organowe preludium przeszło w marsz weselny. Ojciec dotknął jej ręki. Już czas.
Siostra Demetriosa, Tallie, jego bratowa Martha, siostra Marthy Cristina i kochana ciocia
Isabelle były jej druhnami. Jedna po drugiej przemierzały kościół. Nadeszła jej kolej. Ta-
to uścisnął jej dłoń i razem ruszyli wolno środkiem głównej nawy. Kościół był wypeł-
niony ludzmi, którzy przyszli, żeby radować się szczęściem jedynej księżniczki Mont
Chamion i jej przystojnego, najwyrazniej zauroczonego nią pana młodego.
Przez ostatnie sześć miesięcy wszystkie gazety pisały o zbliżającym się królew-
skim ślubie. Bez końca pisano o Anny i o bajkowym życiu, jakie wiódł Demetrios Savas.
Demetrios nigdy tego nie sprostował. Powiedział tylko z zachwytem, że miłość Anny
uczyniła z niego najszczęśliwszego mężczyznę na ziemi. Tylko Anny znała prawdę. Ko-
chała go nad życie.
Idąc do ołtarza, widziała, jak na nią czekał. Obok niego stali w rzędzie jego bracia.
Yiannis na końcu, speszony, obok niego George, szczupły, czujny i zamyślony, wreszcie
Theo, wysoki i ciemnowłosy, z szerokim uśmiechem. Pomiędzy Theo a Demetriosem
stał jeszcze jeden drużba. Anny patrzyła na młodego człowieka, nie tak wysokiego jak
wszyscy bracia Demetriosa, ciemnowłosego i bardzo szczupłego, uśmiechniętego rado-
śnie i stojącego, chociaż opierał się na dwóch metalowych kulach. To był Franck. Zmyli-
ła krok. Azy zaczęły jej płynąć po twarzy. Ojciec ucałował ją i oddał jej rękę Demetrio-
sowi.
- Kochaj ją - wyszeptał.
- Kocham - rzekł Demetrios z uczuciem. - I zawsze będę. - Choć bez wątpienia nie
było to zgodne z protokołem, podniósł welon, żeby zajrzeć jej w twarz. - Wiedziałem, że
będziesz płakać - powiedział z czułością.
Na miesiąc miodowy Theo pożyczył im swoją łódz. Musieli czekać sześć tygodni,
zanim wyruszyli, bo Demetrios kończył swój film. Nie mógł się już doczekać chwil sa-
motności z Anny. Tylko oni dwoje. Znowu na żaglówce. Razem.
R
L
T
- Nie zatop mi łodzi, kiedy będziesz zajęty robieniem innych rzeczy - powiedział
szorstko Theo.
- Jakich rzeczy? - spytał niewinnie Demetrios.
Theo trzepnął go w ramię i przewrócił oczami, potem spojrzał na Anny surowo.
- Dostał moją łódz, żeby pływać. Trzymaj go w ryzach - poprosił.
- To mało prawdopodobne - odparła Anny ze śmiechem.
Demetrios także się uśmiechnął. Znała go zbyt dobrze.
- Idz sobie - powiedział teraz do brata. - Nic nam nie będzie. Ani twojej łodzi.
Przestań nam przeszkadzać.
Gdy Theo w końcu zniknął, oni też ruszyli w drogę. Demetrios podniósł żagle,
podczas gdy Anny stała za sterem, wyprowadzając jacht z małego portu Santorini. Po-
płynęli do Cannes.
- Tak samo, ale inaczej - powiedziała Anny. Bo tym razem nie musieli walczyć ze
swymi pragnieniami. Dnie spędzali, żeglując, a noce w swoich ramionach.
- Lepiej - odrzekł Demetrios. A kiedy przenosił ją przez próg ich kajuty, powie-
dział: - A może moglibyśmy popracować nad tymi dziećmi, o których imiona się kłócili-
śmy?
Ułożył Anny ostrożnie na koi i położył się obok, żeby ją rozebrać, całować i ko-
chać się z nią.
- Nie musimy. - Potrząsnęła głową.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]