[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Joyce, czy moglibyśmy o coś zapytać?
- Jasne. - Odstawiam kubek, przechodzę koło ducha Conora przygotowującego swoją popisową lasagne, mijam ducha Joyce siedzącej w piżamie w
ulubionym fotelu i zajadającej batonik Mars. Wchodzę na korytarz. Linda i Joe na czworaka przyglądają się plamie obok schodów. Mojej plamie.
- Myślę, że to wino. - Joe spogląda na mnie. - Czy właściciele powiedzieli cokolwiek o tej plamie?
- Em... - Trzęsą mi się nogi i przez chwilę się zastanawiam, co zrobią moje kolana. Pochylam się, udając, że chcę się lepiej przyjrzeć plamie. Opieram się
o poręcz schodów i zamykam oczy. - O ile wiem, była już czyszczona kilka razy. Chcecie zatrzymać dywan?
Linda się krzywi. Spogląda na schody, rozgląda się po domu, ze zmarszczonym nosem ocenia mój wystrój wnętrz.
- Nie, przypuszczam, że nie. Drewniane podłogi byłyby lepsze, nie sądzisz? - pyta Joego.
- Tak. - Kiwa głową. - Jasny dąb.
- Masz rację. Nie, nie sądzę, żebyśmy zatrzymali ten dywan.
Nie zamierzałam zatajać przed nimi, kim są właściciele. Nie miałoby to sensu, jeżeli zdecydują się podpisać kontrakt. Po prostu założyłam, że wiedzą, iż
dom należy do mnie. Zwykłe nieporozumienie. Teraz jednak, kiedy zaczęli wytykać niedoskonałości wystroju wnętrz, rozmieszczenie pokojów, dziwne
dzwięki i zapachy, do których nie przywykli, a które ja przestałam zauważać, pomyślałam, iż poczuliby się nieswojo, gdybym im powiedziała.
- Wygląda na to, że podoba wam się ten dom.
Uśmiecham się, patrząc na ich twarze rozjaśnione podnieceniem i radością. Wreszcie znalezli miejsce, w którym czują sięjakwdomu.
- Tak - potwierdza Linda. - Byliśmy do tej pory bardzo wybredni, jak zresztą wiesz, ale sytuacja się zmieniła. Musimy wreszcie wyprowadzić się z naszego
mieszkania do czegoś większego, i to jak najszybciej, skoro się rozrastamy, a raczej ja się rozrastam - żartuje nerwowo. Dopiero wtedy zauważam małe
wybrzuszenie pod jej bluzką, twardy, wystający pępek.
- Och... - Gula w gardle, miękkie kolana, oczy pełne łez. Proszę, niech ta chwila szybko minie. Proszę, niech na mnie nie patrzą. Na szczęście taktownie
odwracają wzrok. - To fantastycznie, gratuluję - mówię radośnie, ale nawet ja słyszę, jak pusto brzmi mój głos, jak nieszczerze. Garść słów odbija się
echem o ściany.
- Ten pokój na górze będzie idealny. - Joe kiwa głową w kierunku pokoiku dla dziecka.
- Och, oczywiście, no to świetnie.
Podmiejska gospodyni domowa z lat sześćdziesiątych powraca. Zachwycam się, i ocham, i acham aż do końca rozmowy.
- Nie mogę uwierzyć, że właściciele nie chcieli zabrać żadnych mebli. - Linda rozgląda się po domu.
- Oboje wyprowadzają się do mniejszych mieszkań i to, co mieli tutaj, po prostu się tam nie zmieści.
- I nie zamierzają zabrać zupełnie nic?
- Nic - rozglądam się z uśmiechem. - Nic poza krzewem róż z ogrodu.
I walizką wspomnień.
Justin wsiada do samochodu i głośno wzdycha.
- Co się panu stało?
- Nic. Mógłbyś zawiezć mnie prosto na lotnisko? Jestem
troszeczkę spózniony.
Opiera łokieć na podokienniku i zasłania twarz dłonią.
Nienawidzi w tej chwili, tego egoistycznego, żałosnego człowieka, którym się stał. Nie pasowali do siebie z Sarą, ale jakie miał prawo wykorzystać ją w
ten sposób, wciągnąć za
sobą w grajdoł desperacji i egoizmu?
- Mam coś, co powinno panu poprawić humor - mówi
Thomas, sięgając do schowka na rękawiczki.
- Nie, naprawdÄ™ nie jestem w... - przerywa, widzÄ…c, jak
Thomas podaje mu znajomo wyglÄ…dajÄ…cÄ… kopertÄ™.
- SkÄ…d to wziÄ…Å‚eÅ›?
- Mój szef do mnie zadzwonił i powiedział, że mam to
panu oddać, zanim dotrze pan na lotnisko.
- Twój szef. - Justin przygląda się kierowcy podejrzli
wie. - Jak on siÄ™ nazywa?
Thomas milczy przez chwilÄ™.
- John - odpowiada.
- John Smith? - pyta Justin z sarkazmem.
- Ten sam.
Wiedząc, że nie wyciągnie nic z Thomasa, Justin skupia
się na kopercie. Przesuwa po jej brzegu palcem, zastanawiając się, czyją otworzyć, czy nie. Mógłby ją zostawić w spokoju i zakończyć to wszystko, wrócić
do normalnego życia,
przestać wykorzystywać ludzi, poznać miłą kobietę i dla odmiany traktować ją w odpowiedni sposób.
- I co, nie zamierza jej pan otworzyć? - pyta Thomas. Justin nadal przesuwa palcem po brzegu koperty.
- Może.
Tata otwiera drzwi ze słuchawkami w uszach i iPodem w dłoni. Przygląda mi się od stóp do głów.
- OOOOCH, WYGLDASZ DZISIAJ BARDZO AADNIE, GRACIE! - krzyczy. Mężczyzna z psem po przeciwnej stronie ulicy spogląda na nas. - BYAAZ NA
JAKIMZ SPECJALNYM SPOTKANIU?
Uśmiecham się. Nareszcie czuję lekką ulgę. Przykładam palec do ust i wyjmuję słuchawki z uszu taty.
- Pokazywałam dom klientom.
- Podobał im się?
- Zamierzają wrócić za kilka dni, żeby wymierzyć pokoje. To dobry znak. Kiedy tam byłam, uświadomiłam sobie, że muszę przyjrzeć się wielu rzeczom.
- Nie wystarczy ci to, przez co przeszłaś? Nie musisz robić wiwisekcji, żeby poczuć się lepiej.
Uśmiecham się.
- Miałam na myśli przedmioty, rzeczy, które zostawiłam w domu. Nie sądzę, żeby chcieli wszystkie meble. Czy mogę je przechować w twoim garażu?
- W moim studiu stolarskim?
- W którym nie byłeś od dziesięciu lat.
- Właśnie, że byłem - broni się. - No dobrze, możesz tam wstawić swoje rzeczy. Czyja kiedykolwiek się ciebie pozbędę? - dodaje z lekkim uśmiechem na
twarzy.
Siadam przy stole kuchennym, a tata zaczyna się natychmiast krzątać. Nastawia czajnik, jak dla każdego, kto przekracza próg jego kuchni.
- Jak poszło spotkanie w Klubu Poniedziałkowym? Założę się, że Donal McCarthy nie mógł uwierzyć w twoją historię. Jaką miał minę? - pochylam się,
zafascynowana.
- Nie było go. - Tata odwraca się do mnie plecami, po czym wyciąga kubek dla mnie i filiżankę ze spodeczkiem dla siebie.
- Co takiego? Dlaczego nie przyszedł? Zwłaszcza kiedy miałeś taką wspaniałą historię do opowiedzenia. Jak on śmiał! Cóż, będziecie mieli następny
tydzień, prawda?
Tata odwraca siÄ™ powoli.
- Donal umarł w weekend. Jutro pogrzeb. Spędziliśmy cały wieczór, rozmawiając o nim i jego starych historiach, które opowiadał po sto razy.
- Och, tato, tak mi przykro.
- Ach, no cóż. Gdyby nie umarł w weekend, pewnie padłby trupem na wieść, że poznałem osobiście Michaela Aspela. Może to i dobrze. - Uśmiecha się
smutno. - Nie był taki zły. Dobrze się bawiliśmy, nawet jeśli to polegało na denerwowaniu siebie nawzajem.
Robi mi się żal taty. To taka trywialna rzecz w porównaniu ze stratą przyjaciela, ale tak bardzo chciał podzielić się swoją historią ze swym największym
adwersarzem.
Siedzimy oboje w milczeniu.
- Nie zostawisz im róży, prawda? - pyta wreszcie tata.
Od razu wiem, o czym mówi.
- Oczywiście że nie. Pomyślałam, że pięknie by wyglądała w twoim ogrodzie.
Tata przygląda się ogrodowi za oknem. Pewnie decyduje, gdzie wsadzić krzak.
- Musisz uważać, Grace. Zbyt duży szok powoduje poważne, a nawet śmiertelne pogorszenie stanu.
Uśmiecham się smutno.
- To trochę zbyt dramatyczne, ale nie martw się o mnie, tato. Dziękuję za troskę.
Nadal stoi odwrócony do mnie plecami.
- Mówiłem o różach.
Moja komórka dzwoni, wibruje na stole tak zapamiętale, że niemal z niego spada.
- Halo?
- Joyce, mówi Thomas. Odstawiłem właśnie twojego mężczyznę na lotnisko.
- Och, bardzo dziękuję. Dostał kopertę?
- Em, tak. Oddałem mu ją, ale właśnie spojrzałem na tylne siedzenie i nadal tam jest.
- Co takiego? - Zrywam się z krzesła. - Zawracaj! Zawracaj natychmiast. Musisz mu to dać. Zapomniał o niej.
- Problem w tym, że nie jestem pewien, czy chciał ją w ogóle otworzyć.
- Co? Dlaczego?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]