[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wy i dlatego zrobię wszystko, żeby przetrwał. Musimy
spróbować. W głębi ducha jesteś tego samego zdania. -
Reese odgarnął potargane włosy i położył dłonie na ramio­
nach dziewczyny. - Zlituj się nade mną, proszę.
Beth miała wrażenie, że ten mężczyzna widzi ją na
wylot. Gdyby tylko zdołała się uporać z poczuciem winy...
Postanowiła wyznać Reese'owi część prawdy. To wszy­
stko, na co mogła się teraz zdobyć.
- Miałeś rację. Billy nie był moim kochankiem. Nawet
się nie znamy.
- Co jeszcze chcesz mi powiedzieć?
- Nie mam... żadnych galerii.
- Czy ktoś ci grozi? Dlatego wyjechałaś ze Stanów?
Pragniesz zacząć nowe życie? - wypytywał ją zaniepoko­
jony Marchand.
Beth przygryzła wargę. Niewiele brakowało, żeby po­
wiedziała całą prawdę. Chciała wyznać Marchandowi
wszystko i uwolnić się od poczucia winy. Z drugiej strony
ulga byłaby jedynie chwilowa. W życiu liczą się nie tylko
uczucia.
- Wiem, że pragniesz znać całą prawdę, ale nie mogę
jeszcze o tym mówić. Daj mi trochę czasu.
- Ile? - zapytał Reese po chwili milczenia. Oparł się
znów plecami o ścianę. Beth bezradnie wzruszyła ramio­
nami i westchnęła ciężko. Drżał jej podbródek, jakby miała
zamiar zaraz się rozpłakać.
- Nie wiem.
- Zgoda. Powiesz mi wszystko wtedy, gdy uznasz to za
stosowne. Nie będę cię zmuszać.
Łzy stanęły jej w oczach. Jeszcze jedno serdeczne słowo
wyrozumiałego kochanka i rozpłacze się jak bóbr... Od
chwili gdy zapytał ją o Billy'ego, czuła na sobie jego za­
troskane spojrzenie.
- Chcesz, żebym sobie poszła? - spytała, choć w głębi
ducha wiedziała, że Reese wcale tego nie pragnie; sama
nie znalazłaby teraz dość sił, by się z nim rozstać.
- Beth - powiedział z niedowierzaniem, jakby uznał jej
pytanie za oczywisty nonsens. - Chcę tylko jednego. Po­
zwól sobie pomóc.
- Nie wiem, czy to będzie możliwe - odparła, starając
się nie słuchać rozsądku, którego natarczywy głos dźwię­
czał jej w głowie: Dlaczego tak się męczysz? Powiedz mu
wszystko. Niech się wyprze pokrewieństwa z Harrisonem
Montgomerym. Będziecie mieli spokój.
Rozum podpowiadał, że dla własnego dobra powinna
zrezygnować z wykonania trudnej misji, ale serce nie było
jeszcze gotowe, by postawić wszystko na jedną kartę i od­
rzucić inne zobowiązania.
- Posłuchaj, Beth. Proszę po raz drugi, żebyś opuściła
willę Billy'ego. Od dziś będziemy razem - oznajmił Reese
tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Wyjeżdżamy na kilka
tygodni. Udowodnię ci, że można mi ufać. Wtedy powiesz
mi całą prawdę. Jestem pewny, że nam się uda. - Pogłaskał
Beth po mokrym od łez policzku.
- Dokąd mnie zabierasz? - zapytała, tłumiąc szloch.
- Chcesz osiąść na dobre w starej tłoczni? - Dom Reese'a
nadawał się już do zamieszkania. Spędzili tam kilka nocy,
gdy rzemieślnicy zakładali instalację elektryczną. Innym
razem czekali na dostawę zakupionych mebli i sprzętów
domowych. Wspomnienie szczęśliwych dni odmieniło sta­
ry dom. Beth odetchnęła z ulgą, gdy Reese zaprzeczył
ruchem głowy. Pękłoby jej serce, gdyby ostatnie wspólne
dni miała spędzić w cudownej wiejskiej posiadłości. Na
serio obawiała się rychłego zerwania.
- Pojedziemy do Chateau Beaumont.
- Jesteś pewny, że to dobry pomysł? - zapytała. Prze­
raziła ją perspektywa spotkania z Sylvie Marchand, matką
Reese'a, którego ojcem był niewątpliwie Harrison Mont­
gomery.
- Rodzina oczekuje mego przyjazdu. Nie bój się. Na
pewno będziesz tam mile widziana.
Beth ukryła twarz w dłoniach. Sądziła, że miłość dodaje
sił i pozwala znosić cierpienia bez słowa skargi. W jej
przypadku było inaczej. Wielkie uczucie z wolna ją zabi­
jało. Zadawała sobie pytanie, jak zdoła spojrzeć w oczy
bliskim Reese'a. Oszukiwała przecież z zimną krwią syna
i brata ludzi, z którymi miała przez kilka tygodni mieszkać
pod jednym dachem. Popatrzyła bezradnie na Marchanda.
Nagle zrobiło jej się ciemno przed oczyma. Potarła ręką
skronie.
- Beth, co ci jest?
Przez chwilę nie była w stanie wykrztusić słowa.
- Nic, czuję się dobrze. Próbuję zebrać myśli. Zastana­
wiam się, jak zorganizować przeprowadzkę.
- Zawiozę cię jutro do willi Billy'ego. Wyruszymy, gdy
się spakujesz. Po drodze wpadnę do biura, żeby załatwić
kilka spraw.
- Mam lepszy pomysł - odparła Beth, wycierając za­
łzawione oczy. - Pożyczysz mi auto. Zawiozę cię do biura
i pojadę się spakować. Z pomocą pokojówki szybko się
z tym uporam, a ty będziesz miał do dyspozycji cały ranek.
- Może nie powinnaś jechać do willi Billy'ego całkiem
sama. Jesteś roztrzęsiona. Taki nastrój rzadko mija z dnia [ Pobierz caÅ‚ość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zsf.htw.pl