[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zaczyna się wiele artykułów mniej u nas, więcej gdzie indziej na świecie
wykoncypowa-nych z ważną miną przez pewnych siebie augurów, puszących się swym
ultranowoczesnym kÄ…tem widzenia.
Z Pity do Labę mieliśmy zaledwie kilkadziesiąt kilometrów, ale był to jakiś matecznik
narodowy, tyle w tym okręgu żyło Fułbejów: według statystyki przeszło trzydziestu na
34
kilometrze kwadratowym. Dość liczne wioski przy drodze wyglądały jak osobliwe pasieki z
olbrzymimi ulami, chaty bowiem były okrągłe i pokryte wysoką stożkowatą istrzechą: ludzkie
ule. Malownicze i diabelnie egzotyczne prosiły się o zdjęcie, lecz czuj duch! nie zapominać o
ogłoszonym zaniku egzotyki foto-geniczności w Afryce!
W tych okrągłych chatach gór Futa Dżalon żyło przeszło milion Fułbejów, prawie
czterdzieści procent całej ludności Gwinei. Milion ludzi wojowniczych, bystrych, biegłych w
polityce (ale staroświeckiej), świadomych swej wielkiej przeszłości i chwały wojen świętych,
dumnych ze swej odrębności narodowej i pa-triarchalnych obyczajów obyczajów
krańcowo sprzecznych z tym, co wszechwładna Partia Demokratyczna zaprowadzała w
Gwinei. Ileż w tym przeciwieństwie tkwiło napięcia, ile zawiązków nie znanych dotychczas
konfliktów, jakie przełomy jeszcze wisiały tu w powietrzu? Wobec tych nowych zagadnień i
tajemnic dawne tajemnice Czarnego Lądu wydać się mogły czymś naiwnie prymitywnym.
Nowoczesna cywilizacja, owszem, wdarła się: trakt, po którym jechaliśmy, był jej
oczywistym znakiem. Traktem tym można było wygodnie przemierzyć całą ^Afrykę
Zachodnią od Dakaru do Abidżanu na Wybrzeżu Kości Słoniowej: blisko trzy tysiące
kilometrów. Ale odważ się tylko, przedsiębiorczy po-
66
dróżniku, zboczyć trochę z tej drogi, a zaraz samochód utknie ci w brussie jak amen.
Niekiedy, gdy droga nasza szła szczytami, ciągnęły się dokoła bajecznie rozległe widoki.
Gdzieś na widnokręgu zamajaczyła czasem w lornetce wioska, zaszyta w sawannie i w swej
zamierzchłości. Tu żyła jeszcze stara, nie tknięta prawie Afryka, Afryka ścieżek. Mieszkańcy
wioski rzadko wychodzili na drogę, a dostać się do nich można było jedynie pieszo, wąską
ścieżyną. Tu tragarze nosili towary na głowach, zupełnie tak samo, jak za czasów słynnego
Traderhorna przed pięćdziesięciu laty.
W Labę, ożywionym ośrodku fulbejskiej opozycji, podczas wrześniowych wyborów 1958
roku głosowano powszechnie za nieodrywaniem się od Francji, a przeciw Demokratycznej
Partii Gwinei. Stąd droga nasza skręciła na północo-zachód i wkrótce wpadła w chaos
dzikich, postrzępionych, prawie bezludnych gór. Tu również panoszyła się opozycja przyrody
przeciw człowiekowi, ale zwycięskiej wciąż przyrody. Zwarty wilgotny las pokrywał
przestronne doliny i obfitował ponoć w grubego zwierza. Uderzała mnogość
wachlarzowatych palm borassus, których wcale nie było w zaludnionych okręgach Labę i
Pity. Pięknych palm, ale i dziwnych: pnie ich, najgrubsze na dwóch trzecich wysokości,
zwężały się wyżej, ku koronie, i niżej, ku ziemi. Wysmukłe groteski. Ich wielkie, żółtawe
owoce stanowiły nie lada przysmak dla słoni, wiadomo też było, że liczne stada przebywały
w górach.
I stada małp. Niezliczone stada małp. Tu dopiero okazywało się, że sława Gwinei jako kraju
małp nie była czczym frazesem. Co chwila zwierzaki te przebiegały, tuż przed samochodem
lub za nami, z jednej strony drogi na drugą i zatrzymywały się zaraz na brzegu gąszczu, by
śledzić nas bystrym wzrokiem, jakieś mało płoche, bezczelne, niemal zaczepne. Były to
głównie koczkodany, a także kolobusy. Nam, Europejczykom, przywykłym do panicznego
lęku wszelkiej zwierzyny przed człowiekiem, taka nieustraszoność leśnych zwierząt mgliście
przypominała dawne wyobrażenia biblijnego raju,
67
w każdym razie odgrzebywała w pamięci półlegendarną Afrykę z opisów pierwszych
podróżników. Jedno było pewne: zuchwałe małpiszony czuły się tu u siebie w domu i
patrzyły na ludzi i ich czterokołową bestię jak na zabawnych intruzów. Zabawnych, bo
tutejszy człowiek z jakichś tam powodów nie polował na małpy i wcale ich nie prześladował.
W górskim ustroniu mniej było termitierów niż poprzednio na otwartej sawannie, ale
spotykaliśmy je także. Potężne, dwu-, trzymetrowe wieżowce z gliny stwardniałej jak głaz.
Gniazda owadów, rozpalających wciąż ciekawość i podziw ludzki i wciąż pełne
35
niezgłębionych tajemnic. Człowiek z całą swą mądrością i z arsenałem naukowej zbroi
poniósł tu upokarzającą klęskę, a kruche maleństwa jak zazdrośnie osłaniały się tajemnicą,
tak do dziś się osłaniają. Problem fascynujący: jakim sposobem ci miniaturowi marsjanie
stworzyli i nadal utrzymywali tak skomplikowany, a zdumiewająco sprawny aparat społeczny
bez widocznej głowy, bez ośrodka kierującego? Instynkt? Hm, to zużyty wykręt, dziś już
niewystarczajÄ…cy.
Ludzki umysł, który udoskonalił wiedzę i jej przyrządy do tego stopnia, że już dążył do
zdobycia wszechświata, wobec tych nikłych istot w brussie afrykańskiej, ciągle dreptał na
miejscu bezsilny i bezradny. Termity pokazywały nam figę i to było bardzo śmieszne.
Gdy zbliżaliśmy się do rzeki Kumba, droga zdawała się opadać, góry topnieć. Już nie wiem,
dlaczego Sumah zatrzymał samochód, dość, że zatrzymał na chwilę, a my wysiedliśmy.
Otaczał nas las, nie górski i wilgotny, lecz raczej przerzedzony, choć dający jeszcze cień.
Widocznie z jednej strony drogi był niezbyt rozległy, bo w pewnym miejscu przez mały
otwór wśród pni i gałęzi, przez rodzaj prześwitu czy tunelu, widziało się w niewielkiej
odległości skrawek białej polany, całej w rażącym blasku słońca. Skrawek ten był jak jasny
obraz ujęty w ciemne ramy leśnego gąszczu. W samym środku obrazka widniał ptak, stojący
nieruchomo jia ziemi.
Był to duży ptak, może drop olbrzymi, może marabut, a może bocian-żabiru. W mżeniu
światła trudno go było rozeznać,
68
ale w tym jaskrawym okienku, niby w ognisku powiększającej soczewki, wydawał się czymś
niebywale potężnym, nierzeczywistym, jakimś nieziemskim majakiem, jakimś ptakiem-
gigan-tem z murzyńskich bajek.
Wpatrywałem się z zachwytem w niezwykłe zjawisko, a przywołany przeze mnie Eibel był
równie zdumiony: wielki ptak afrykański, las i słońce płatały tu czarującego figla, snuły
bajecznie romantyczne rojenie.
Niech gęś kopnie zakutych mędrków, upierających się, by widzieć Afrykę wyłącznie przez
swoje jednostronne okulary!
Griot
Rzeka Kumba płynęła w soczystym wądole, do którego samochód staczał się po dość
[ Pobierz całość w formacie PDF ]