[ Pobierz całość w formacie PDF ]

widmo zwęglonych zwłok.
Lanigan odsunął papiery na brzeg stołu, podniósł się i stanął przy oknie, ple-
cami do Sandy ego. Wyjątkowo żaluzje były otwarte, a jedna część okna uchylona
na szerokość paru centymetrów.
Nie przestając jeść, McDermott popatrzył na przygarbione plecy przyjaciela
i mruknÄ…Å‚:
 Chyba powinieneś mi wreszcie coś wyznać, Patricku.
 Co?
 Raczej dużo tego. . . Może byś zaczął od Peppera?
 Jak sobie życzysz. Nie zabiłem go.
 To może ktoś inny zabił Peppera?
 Nic mi na ten temat nie wiadomo.
 Czyżby więc sam się zabił?
 O tym też nic nie wiem.
 Czy to znaczy, że Pepper żył jeszcze w chwili twojego zniknięcia?
 Prawdopodobnie tak.
 Do jasnej cholery! Miałem naprawdę długi i ciężki dzień! Nie jestem w na-
stroju do takich zgadywanek!
Lanigan odwrócił się od okna i rzekł spokojnie:
 Nie krzycz, proszę. Za drzwiami siedzą strażnicy, którzy pilnie nastawiają
ucha. UsiÄ…dz.
 Nie mam ochoty siadać!
 ProszÄ™.
 Lepiej mi się słucha na stojąco. No więc?
Patrick bez pośpiechu zamknął okno, zasłonił żaluzje, sprawdził zamknięcie
drzwi i zgasił telewizor, po czym zajął swoją zwykłą pozycję na łóżku z wysoko
spiętrzonymi poduszkami i zakrył się do pasa prześcieradłem. Cichym, monoton-
nym głosem zaczął swoją opowieść.
 Znałem Peppera. Zapukał któregoś dnia do mego domku myśliwskiego
z prośbą o coś do zjedzenia. Było to przed Bożym Narodzeniem dziewięćdzie-
siątego pierwszego roku. Powiedział, że większość czasu spędza w okolicznych
lasach. Usmażyłem mu jajka na bekonie i pochłonął całą porcję z takim apetytem,
jakby głodował od tygodnia. Był bardzo skrępowany i zawstydzony, mocno się
jąkał. Co zrozumiałe, zainteresował mnie jego los. W końcu rzadko się spotyka
286
chłopaka, siedemnastoletniego, lecz wyglądającego młodziej, czystego i zadba-
nego, niezle ubranego, który ma jakichś krewnych w odległym o trzydzieści kilo-
metrów miasteczku, ale mieszka w lesie. Nakłoniłem go do wyznań. Zapytałem
o rodzinę i dość niechętnie opowiedział mi swoją smutną historię. Kiedy tylko
skończył jeść, chciał ruszać w dalszą drogę. Zaproponowałem, aby spędził noc ze
mną pod dachem, wolał jednak wrócić do swego obozowiska. Następnego dnia
poszedłem samotnie na polowanie i natknąłem się na Peppera. Pokazał mi swój
maleńki namiot i śpiwór. Miał podstawowy sprzęt obozowy, naczynia do gotowa-
nia, rożen, lampę naftową, karabin. Wyznał, że nie zaglądał do domu od dwóch
tygodni, bo jego matka sprowadziła sobie nowego kochanka, a ten jest najgorszy
ze wszystkich, jakich dotąd miała. Zaprowadził mnie głębiej w las i pokazał miej-
sce, gdzie często przychodzą sarny. Godzinę pózniej zabiłem dziesięciopunkto-
wego rogacza, największego w mojej krótkiej karierze myśliwskiej. Chłopak znał
tamtejsze lasy jak własną kieszeń i obiecał pokazać mi najdogodniejsze stanowi-
ska do polowania na sarny.
Kilka tygodni pózniej znów przyjechałem na weekend do domku. %7łycie z Tru-
dy stawało się nie do zniesienia, toteż oboje staraliśmy się przy każdej okazji scho-
dzić sobie z oczu. Pepper zjawił się niedługo po moim przyjezdzie. Ugotowałem
treściwą zupę i zrobiliśmy sobie ucztę, bo wtedy dopisywał mi nadzwyczajny ape-
tyt. Pepper wyznał, że wrócił do domu na trzy dni, ale uciekł znowu po awanturze
z matką. Zauważyłem, że im dłużej mówi, tym mniej się jąka. Powiedziałem mu,
że jestem adwokatem, on zaś zdradził, że ma pewne kłopoty z prawem. Przez jakiś
czas pracował jako pomocnik na stacji benzynowej w Lucedale, gdzie systema-
tycznie ginęły drobne sumy z kasy. Powszechnie był uważany za półgłówka, toteż
obarczono go winą, chociaż Pepper nie ukradł ani centa. Zyskał w ten sposób ko-
lejny powód, aby uciec i zamieszkać w lesie. Obiecałem, że się tym zainteresuję.
 I w ten sposób wciągnąłeś chłopaka do swojej rozgrywki  wtrącił Sandy.
 Można to i tak nazwać. Widywaliśmy się jeszcze kilkakrotnie w lesie.
 Aż wreszcie zaczął się zbliżać dziewiąty lutego.
 Owszem. Powiedziałem Pepperowi, że szuka go policja. To było kłam-
stwo, gdyż nie przeprowadziłem ani jednej rozmowy w jego sprawie. Wolałem
jej nie rozgrzebywać, bo im więcej o niej dyskutowaliśmy, tym bardziej zyskiwa-
łem przeświadczenie, że Pepper jednak coś wie na temat skradzionych pieniędzy.
Przestraszył się i poprosił o radę. Zaczęliśmy omawiać różne wyjścia z tej sytu-
acji, z których jednym było całkowite zniknięcie.
 Oho! SkÄ…dÅ› to znam!
 Dogłębnie nienawidził matki i bał się gliniarzy, toteż ogarnęło go przera-
żenie. Zdawał sobie sprawę, że nie da rady spędzić reszty życia w lesie. Bardzo
mu się spodobał pomysł wyjazdu na zachód i podjęcia pracy przewodnika my-
śliwskiego gdzieś w górach. Szybko przygotowaliśmy plan działania. Zacząłem
regularnie przeglądać gazety, aż trafiłem na notatkę o nieszczęśliwym maturzy-
287
ście, który zginął w wypadku kolejowym niedaleko Nowego Orleanu. Nazywał
się Joey Palmer. Zadzwoniłem więc do fałszerza z Miami, ten zaś już miał w kom-
puterze numer ubezpieczenia społecznego tego chłopaka. No i cztery dni pózniej
dostałem komplet nowych dokumentów dla Peppera: prawo jazdy wystawione
w Luizjanie ze zbliżoną podobizną na fotografii, a oprócz tego kartę ubezpiecze-
nia społecznego, świadectwo urodzenia, a nawet paszport.
 Według twojej relacji to takie proste.
 Bo to jest o wiele prostsze, niż ci się wydaje. Wystarczy tylko mieć forsę
i trochę wyobrazni. Pepperowi bardzo się spodobały te dokumenty, w dodatku wi-
zja podróży autobusem aż na środkowy zachód przeszywała go dreszczem emocji.
Wcale nie żartuję, Sandy. Ten chłopak bez wahania chciał wszystko rzucić, nawet
nie pomyślał o matce. W ogóle nie interesował go jej los.
 Twój typ.
 No właśnie. I tak w niedzielę, dziewiątego lutego. . .
 Czyli w dniu twojej śmierci.
 Owszem, choć dzisiaj to określenie wydaje się śmieszne. W każdym razie
zawiozłem Peppera na dworzec linii Greyhound w Jackson. Kilkakrotnie go pyta-
łem, czy się nie rozmyślił i nie chce zrezygnować. Ani myślał wracać, był podeks-
cytowany. Wyobraz sobie, że ten biedny chłopak nigdy nie bywał poza granicami
Missisipi. Już sama podróż do Jackson stała się dla niego niezapomnianym wyda-
rzeniem. Dałem mu jasno do zrozumienia, że już nigdy, pod żadnym pozorem nie
będzie mógł wrócić w rodzinne strony. Ani razu nie wspomniał o matce. Rozma-
wialiśmy przez trzy godziny jazdy, a on nawet nie wymienił słowa  matka .
 Dokąd miał się udać?
 Wyszukałem dla niego turystyczną leśniczówkę w Oregonie, na północ od
Eugene. Spisałem wcześniej z rozkładu jazdy połączenia autobusowe i kazałem
mu się nauczyć na pamięć, gdzie i kiedy powinien się przesiąść. Dałem mu dwa
tysiące dolarów w gotówce i wysadziłem kilkaset metrów od dworca. Była pierw-
sza po południu i nie chciałem ryzykować, że ktoś mnie tam zobaczy. Wtedy wła-
śnie widziałem Peppera po raz ostatni, kiedy z plecakiem, szeroko uśmiechnięty,
ruszył śmiało ulicą w stronę hali dworca autobusowego.
 Lecz jego karabin i sprzęt obozowy zostały w domku myśliwskim.
 A co miał z tym zrobić?
 Zatem spreparowałeś mylny element do swojej układanki.
 Oczywiście. Bardzo mi zależało, aby wszyscy myśleli, że to Pepper spłonął
w moim samochodzie.
 Gdzie on teraz przebywa?
 Nie wiem. To chyba nie ma żadnego znaczenia.
 Dobrze wiesz, że nie o to pytałem, Patricku.
 To naprawdÄ™ nieistotne.
288 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zsf.htw.pl