[ Pobierz całość w formacie PDF ]

rom, między którymi stał nieprzyjaciel.
72
Gdy wjechali w tuman, ledwie człek człeka mógł dojrzeć, a o kilka kroków
nie było widać nic.
 Choć w pysk daj!  mruknął Zagłoba.
Ujechali milę i drugą. W tumanie i mroku nie było słychać nic prócz par-
skania koni.
Aż tu naraz trzej ludzie, którzy jechali w przedniej straży, wrócili w cwał,
krzyczÄ…c:
 Nieprzyjaciel! Nieprzyjaciel!
Tuż za nimi słychać było tętent nadbiegającej jazdy. Pan Zagłoba zdarł
bachmata i krzyknÄ…Å‚:
 Bij!
I po chwili zwarli się tak, iż mogli się rękami za piersi chwytać. We mgle
rozległ się szczęk szabel, a czasem huk samopału, czasem kwik koński i
okrzyki walczących. Pan Zagłoba rykiem żubrowym przerażał ludzi w ciem-
nościach, ale i miotał się okrutnie, gdyż straszny to był żołnierz, gdy go za-
nadto do muru przyparto.
Pan Skulski ciął jadowicie, po łęczycku, tuż koło pana Tretiaka. Pana
Portantego chlaśnięto przez policzek i byłby zginął, gdyby nie pan Sipajło,
który odbiwszy drugi cios, sztychem nieprzyjaciela w gardło ugodził. Pan
Pluta, stary i cięty żołnierz, wił się wśród skrzętu jak wąż w mrowisku  i bił
w całe kupy, jak jastrząb w stado dzikich kaczek.
I wzajem jeden ratował życie drugiemu, a wtem wstał powiew. Tuman
zrzedł trochę. Mogli się lepiej widzieć.
Więc przyrosło im serca i poczęli pokrzykiwać, aby tym lepiej każdy mógł
rozpoznać, co się z towarzyszem dzieje i kogo ma przy sobie. Pierwszy pan
Sipajło, który Plucie żywot zawdzięczał, krzyknął z głębi serca w tumanie:
 Górą Mazury!
 %7ływie Oszmiana!  odgłosił Pluta.
A inni, nie chcąc się dać wyprzedzić, nuż wołać:
 Sława Aęczycy!
 Chwała witebszczanom!
 Górą Humań!
 Wiwat Rzeczpospolita!
Ale tymczasem natarto na nich z boków  ba  i z tyłu, tak że wpadli jako
wilkowi w gardziel. %7łe jednak byli z różnych stron, przeto wstydzili się siebie
wzajem, więc żaden nie prosił pardonu, i bili się do upadłego  bez nadziei,
ale na śmierć.
Byliby też wszyscy polegli, gdyby nie to, że pan Zboiński wiedząc, iż w
małej liczbie i w nocy nietrudno o przygodę, pociągnął za nimi w trzysta Ma-
zurów, chÅ‚opów dobrych. Ów odegnaÅ‚ nieprzyjaciela, zÅ‚amaÅ‚, rozbiÅ‚, część
wyścinał, część zagarnął i uwolnił podjazd sprzed przemocy.
Lecz nie mógł powstrzymać zdziwienia widząc ich robotę  gdyż istotnie,
po desperacku siÄ™ bijÄ…c, naszatkowali ludzi jak kapusty.
 Już chyba i aniołowie nie potykaliby się grzeczniej  rzekł.
Za czym wrócili radośnie do obozu.
Ale choć świt uczynił się, nim dojechali, nie poszli spać, a to od wielkiej
uciechy i dlatego, że poczęto ich zaraz częstować. Oni zaś jedli i pili wysła-
wiając jeden drugiego i słuchając pana Zagłoby, który coś skromnie o Ter-
mopilach wspominał.
73
Aż gdy już dobrze podpili, pan Portanty przyłożył nagle palec do ust i
rzekł:
 Ba, a nasz parol? Jakoż z nim będzie?
 Parol? Zjadł go nieprzyjaciel.
 I trochę mu niezdrowo  dodał Zagłoba.
A wtem pan Pluta, który się pokrzepił lepiej od innych, począł uderzać się
dłońmi po piersiach, aż rozległo się w izbie  i wołać żałosnym głosem:
 Ja na stare lata miałbym Kainem zostać i rozlewać niewinną krew Abla?
na stare lata? ja? Pluta?
I zawył wielkim płaczem, co usłyszawszy inni, kiedy bo nie rykną  aż lu-
dzie spod innych chorągwi zaczęli ich otaczać, ciekawi, co im się mogło wy-
darzyć.
Tymczasem powstał pan Zagłoba i podniósłszy z niezmierną powagą gar-
niec miodu rzekł:
 Komilitoni moi, dzieci eiusdem matris! Dwa jeno słowa powiem, ale kiep,
kto mi nie przywtórzy:  K o c h a j m y s i ę!
 Kochajmy się!  powtórzyły wszystkie usta.
A w tejże chwili na rogach majdanu poczęto trąbić  nie przez musztuk,
ale rozgłośnie, jak czyniono zwykle przed wielką bitwą.
74
Z KURZEM KRWI BRATNIEJ...
Ksiądz Kamiński, za młodych lat żołnierz i kawaler wielkiej fantazji, sie-
dział pod starość w Uszycy i parafię restaurował. Ale że kościół był w zglisz-
czach; a parafian brakło, zajeżdżał ów proboszcz bez owieczek do Chreptiowa
i po całych tygodniach tam przesiadując rycerstwo pobożnymi naukami bu-
dował.
Wysłuchawszy więc z uwagą opowieści pana Muszalskiego, w kilka wie-
czorów pózniej tak ozwał się do zgromadzonych:
 Lubiłem ja zawsze słuchać takowych opowiadań, w których żałosne
przygody szczęśliwy swój koniec mają, gdyż widoczna z nich, że kogo boża
ręka piastuje, tego z łowczych obieży wyzuć każdego czasu potrafi i choćby z
Krymu pod spokojny dach zaprowadzi.
Dlatego niech każdy z waściów raz na zawsze to sobie zakonotuje, iż dla
Pana Boga nie masz nic niepodobnego, i niechże w najcięższych nawet ter-
minach ufności w Jego miłosierdzie nie traci.
Ot, co jest!
Chwali się to panu Muszalskiemu, że prostego człeka braterską miłością
pokochał. Przykład tego dał nam sam Zbawiciel, który, z królewskiej krwi
pochodząc, przecie prostaków kochał, wielu z nich apostołami mianował i do
promocji im dopomógł, tak że owi teraz w senacie niebieskim zasiadają.
Lecz co inszego jest miłość prywatna, a co inszego generalna jednej nacji
ku drugiej, którą to generalną Pan nasz Zbawiciel nie mniej pilnie obserwo-
wać nakazał. A gdzie ona? Kiedy, człeku, rozglądniesz się po świecie, to taka
wszędy zawziętość w sercach, jakoby ludzie diabelskich, nie boskich przyka-
zań słuchali.
 Mój jegomość  odrzekł pan Zagłoba  trudno nas przekonasz, abyśmy
Turczyna, Tatara lub innych barbarów miłować mieli, którymi i sam Pan Bog
zgoła brzydzić się musi.
 Do tego ja waści nie namawiam, jeno to utrzymuję, że dzieci eiusdem
matris kochać się powinny, a owóż zamiast tego od chmielnicczyzny, czyli od
trzydziestu lat, wszystkie te kraje z krwi nie osychajÄ….
 A z czyjej winy?
 Kto się pierwszy do niej przyzna, temu pierwszemu Bóg ją odpuści.
 Jegomość dziś szatki duchowne nosisz, a za młodu bijałeś rebelizantów,
jakośmy słyszeli, wcale niezgorzej...
 Bijałem, bom był powinien, jako żołnierz, i nie to mój grzech, ale to, żem
ich przy tym jako zarazy nienawidził. Miałem swoje prywatne racje, o któ-
rych nie będę wspominał, bo to dawne czasy i rany owe zaschły. W tym się
kajam, żem nad powinność czynił. Miałem pod swoją komendą sto ludzi z
chorągwi pana Niewodowskiego i często luzem chodząc z nimim palił, ścinał,
75
wieszał... Waszmościowie wiecie, jakie to były czasy. Palili i ścinali Tatarzy,
przez Chmiela na pomoc wezwani, paliliśmy i ścinali my. Kozactwo też wodę
a zicmię tylko wszędy zostawiało, gorszych jeszcze dopuszczając się od nas i
od Tatarów okrucieństw. Nie masz nic straszniejszego nad wojnę domową...
Co to były za czasy, tego nikt nie wypowie, dość że my i oni byliśmy do psów
wściekłych niż do ludzi podobniejsi... Raz dano znać do naszej komendy, że
hultajstwo pana Rusieckiego w jego fortalicji oblega. Posłano mnie z moimi
ludzmi na ratunek. Przyszedłem za pózno. Fortalicja była już z ziemią zrów- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zsf.htw.pl