[ Pobierz całość w formacie PDF ]
w tych stronach, aż minęła wiosna, końca dobiegło lato i mroki zagęściły się nad
22
Beleriandem, zwiastując bliskość jesieni i zguby Nargothrondu.
Być może ptaki przeczuwały srogą zimę7, te bowiem, których zwyczajem było
wędrować na południe, wcześniej zebrały się do odlotu, a inne, żyjące na północy,
przyleciały do Nevrastu. Pewnego dnia, gdy Tuor siedział na brzegu, usłyszał na-
gle szum i łopot wielkich skrzydeł. Podniósł głowę i ujrzał klucz siedmiu białych
łabędzi podążających na południe. Jednak przelatując nad nim, ptaki skręciły na-
gle i runęły w dół, z wielkim pluskiem siadając na wodzie.
Tuor kochał łabędzie, które widywał jeszcze na szarych stawach Mithrimu, ła-
będz był też godłem Annaela i jego przybranego ludu. Powstał zatem, by powitać
ptaki, i zawołał, urzeczony ich nigdy jeszcze dotąd nie widzianą wielkością i dum-
ną postawą. Te jednak załopotały skrzydłami i krzyknęły chrapliwie, jakby uzna-
ły go za wroga i pragnęły odpędzić od brzegu. Potem znów z rozgłośnym szumem
wzniosły się w powietrze i przeleciały nad Tuorem, aż poczuł na twarzy silny ni-
czym wicher podmuch ich ogromnych skrzydeł. Zatoczyły jeszcze szeroki krąg,
i wzleciały wyżej, kierując się na południe.
Wówczas Tuor krzyknął głośno:
Oto następny znak, tak długo wyczekiwany!
Z miejsca wspiął się na szczyt klifu i poszukał na niebie sylwetek ptaków. Potem
ruszył na południe śladem łabędzi, które szybko zniknęły mu z oczu.
Całe siedem dni wędrował Tuor wzdłuż wybrzeża południe, a łopot łabędzich
skrzydeł budził go co rano i codziennie ptaki prowadziły go dalej, sobie tylko zna-
nym szlakiem. Z czasem brzegi obniżyły się, skały ustąpiły miejsca pełnym kwie-
cia łąkom, na wschodzie zaś pojawiły się żółknące z wolna, jesienne lasy. Coraz bli-
żej też było pasmo wysokich wzgórz odcinających drogę i ciągnących się ku wień-
czącej łańcuch od zachodu potężnej górze, której skryty w chmurach, mroczny
wierzchołek wznosił się ponad rozległym, zielonym przylądkiem sięgającym da-
leko w morze.
Owe szare wzgórza były w istocie zachodnią odnóg Ered Wethrinu ogradzają-
cego Beleriand od północy, góra zaś zwała się Taras i stanowiła najbardziej na za-
chód wysunięte wzniesienie tej krainy, z dala widoczne dla każdego żeglarza, któ-
ry zbliżał się do krain śmiertelnych. Na jej to stokach zamieszkał niegdyś Turgon
w komnatach Vinyamaru, najstarszej kamiennej budowli wzniesionej przez Nol-
dorów na ziemi ich wygnania. Zamek stał nadal choć opuszczony, na wysokich ta-
rasach spoglądających w morze. Mijające lata obeszły się z nim miłosiernie, nawet
słudzy Morgotha omijali budowlę, jedynie wiatr, deszcz i mróz znaczyły kamienie,
7
Por. Silmarillion, str. 262: Tymczasem Turin pędził na północ przez spustoszoną teraz krainę mie-
dzy Narogiem a Teiglinem, a na jego spotkanie wyszła sroga zima, w tym roku bowiem śnieg spadł, za-
nim się skończyła jesień, a wiosna była spózniona i chłodna .
23
bujna zaś zieleń pokrywała nie tylko dachy, ale wciskała się nawet w szczeliny po-
między kamieniami.
Tuor dotarł do pozostałości zapomnianej drogi i mijając wzgórza i skały, do-
szedł u schyłku dnia do starego zamku. W przestronnych salach hulał wiatr, ale
nie zalegał tu żaden mrok, żadne zło nie czyhało w zakamarkach; mimo to Tuora
ogarnął strach, gdy pomyślał o tych, którzy mieszkali tu niegdyś, a potem odeszli,
nie wiadomo dokąd. Podziwiał przybyłe zza Morza dumne plemię nieśmiertel-
nych, lecz skazanych na zgubę. Tak jak oni często, tak i on spojrzał na błyszczące,
niespokojne wody toczące fale aż po horyzont. Potem obrócił się i dostrzegł łabę-
dzie, które przysiadły na najwyższym tarasie przed zachodnią bramą. Biły skrzy-
dłami, jakby nakłaniały go do wejścia. Wspiął się zatem Tuor po szerokich scho-
dach, na wpół skrytych pod dywanem zawciągu i firletek, przeszedł pod potęż-
nym nadprożem i dał się ogarnąć cieniom domu Turgona. W końcu dotarł do
sali o sklepieniu wspartym na wysokich kolumnach. Wprawdzie już z zewnątrz
budowla wydawała się ogromna, jednak dopiero teraz docenić mógł w pełni jej
wspaniałość i przestronność. Zalękniony, nie ważył się budzić drzemiących w pu-
stych przestrzeniach ech. Jedynym, co dostrzegł we wnętrzu, było wysokie siedzi-
sko stojące na podwyższeniu u wschodniej ściany. Jak tylko mógł ostrożnie, ru-
szył w tym kierunku, ale i tak kamienne płyty podłogi odpowiedziały jego sto-
pom miarowym stukotem, jakby przeznaczenie dawało znać o sobie, a echo po-
[ Pobierz całość w formacie PDF ]