[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nie było poszarpanych nerwów, gorączkowego zapędzenia, lękliwych myśli o jutrze  tej stałej
siły napędowej wy\ej rozwiniętych cywilizacji. Zacięte twarze kobiet, robiących karierę,
bezwzględne twarze matek, stawiających na przyszłość swoich dzieci, szare, poorane bruzdami
oblicza biznesmenów, konkurujących nieprzerwanie o utrzymanie się na rynku, niespokojne,
znu\one twarze pospólstwa, walczącego o poprawę swoich warunków bytowych czy choćby o
zachowanie obecnego poziomu \ycia  nic z ich cech nie znajdowało odbicia w twarzach
mijających go przechodniów. W większości spojrzeń, jakimi bywał obrzucany, nie było śladu
natarczywości: tubylcy, uprzejmie zarejestrowawszy obecność cudzoziemca, odwracali głowy i
myśli ku własnemu \yciu. Szli wolno, bez pośpiechu. Być mo\e opuścili domy, aby zaczerpnąć
powietrza, lecz nawet jeśli mieli na uwadze wytknięty cel marszruty, nie pędzili do niego. To, co
61
nie zostanie zrobione dzisiaj, mo\na będzie zrobić jutro; przyjaciele, którzy czekają na ich
przyjście, spokojnie poczekają odrobinę dłu\ej.
Powa\ni, uprzejmi ludzie, pomyślał Llewellyn, ludzie, którzy uśmiechają się rzadko, choć ich
powściągliwość wcale nie wynika ze smutku, a jedynie z braku powodu do śmiechu. Tutaj nie
posługiwano się uśmiechem jako bronią towarzyską.
Podeszła do niego kobieta z dzieckiem na ręku, po prośbie. Nie zrozumiał, co powiedziała, lecz
wyciągnięta dłoń i melancholijny zaśpiew jej słów przemawiały same za siebie i były zgodne ze
starym jak świat wzorcem. Po otrzymaniu drobnej monety podziękowała zdawkowo i odeszła.
Dziecko spało na jej ramieniu i wyglądało na zadbane i dobrze od\ywione, a twarz kobiety, chocia\
zniszczona, wcale nie była wychudła czy wymizerowana. Prawdopodobnie, pomyślał, \ebranie w
jej wypadku nie jest potrzebą, nieszczęśliwym zrządzeniem losu, a zwykłym zawodem,
wykonywanym mechanicznie, uprzejmie i, co więcej, z wystarczającym powodzeniem, jeśli
potrafiła zapewnić po\ywienie i schronienie dla siebie i dla dziecka.
Skręcił za róg i udał się stromą uliczką w stronę portu. Minęły go dwie spacerujące dziewczyny.
Rozmawiały i śmiały się, a tak\e, co było oczywiste, doskonale zdawały sobie sprawę, \e w
niewielkiej odległości podą\a za nimi grupka czterech młodych mę\czyzn.
Llewellyn uśmiechnął się do siebie. Oto tutejsze zaloty, pomyślał. Dziewczęta były piękne, o
egzotycznej urodzie, takiej, która na ogół przemija razem z młodością. Za dziesięć lat, a mo\e
mniej, myślał dalej, będą wyglądały jak ta podstarzała kobieta, która wsparta na ramieniu mę\a
wolno człapała pod górę, otyła, dobroduszna i wcią\ pełna dostojeństwa, mimo \e jej kształty
dawno przestały być atrakcyjne.
Llewellyn, podą\ył dalej tą samą uliczką, która prowadziła do portu. Znajdowały się tu liczne
kawiarnie, niektóre z obszernymi tarasami. W kawiarniach i przed nimi siedzieli ludzie, popijając z
małych szklaneczek jasno zabarwione napoje; w jedną i w drugą stronę płynął nieprzerwany potok
spacerowiczów. Tutaj równie\ postrzegano Llewellyna jako cudzoziemca, lecz tu cudzoziemiec dla
nikogo nie był nowością. Statki przybijały do nabrze\a. i obcokrajowcy schodzili na ląd, czasami
na kilka godzin, czasami na dłu\ej, choć to  dłu\ej zwykle nie trwało długo, jako \e tutejsze
hotele były pośledniej kategorii i nie miały nowoczesnej kanalizacji. Cudzoziemcy, jak zdawały się
mówić ich spojrzenia, nie byli nimi zainteresowani. Cudzoziemcy byli obcy i nie mieli nic
wspólnego z \yciem wyspy.
Llewellyn zwolnił. Do tej pory szedł właściwym sobie, dziarskim krokiem, jakim zwykle chodził
po drugiej stronie Atlantyku, krokiem mÄ™\czyzny, zmierzajÄ…cego do konkretnego miejsca i
starającego się dotrzeć tam tak prędko, jak to mo\liwe, a przy tym się nie zmęczyć.
Ale teraz nie było takiego miejsca, do którego by dą\ył. Ani w sensie duchowym, ani te\
fizycznym. Był jedynie zwykłym mę\czyzną pośród innych zwykłych mę\czyzn.
Te myśli sprawiły, \e ogarnęła go fala ciepła i radosne poczucie braterstwa. Rzecz prawie
niemo\liwa do opisania: specyficzne poczucie więzi, współodczuwania z bliznimi. Uczucia, które
go ogarniały nie wiązały się z \adnym zamiarem czy celem i nie miały absolutnie nic wspólnego z
dobroczynnością. Były one przesycone taką miłością i taką \yczliwością, które nic nie dają i nic nie
biorą, które nie pragną ani wyświadczać dobra, ani go otrzymywać. Ktoś mógłby określić taki stan
mianem miłości czystej, miłości nieskończenie satysfakcjonującej, miłości, której w istocie nie ma.
Jak\e często, pomyślał Llewellyn, słyszał i wypowiadał te słowa:  Twoja nieskończenie czuła
miłość do nas i do wszystkich ludzi .
W człowieku mogło się zrodzić takie uczucie, choć człowiek nie był w stanie nosić go w sobie
długo. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zsf.htw.pl