[ Pobierz całość w formacie PDF ]

łam, gdzie miałabym patrzeć. Przycinał gałąz w szpic, aż
zmieniała się w strzałę, a ciskał ją nad moją głową tak, by
wbiła się za mną w ziemię.
Rano, kiedy się budziłam, miałam nadzieję, że go nie bę-
dzie, że nie będzie na mnie czekał. Chciałam, żeby o mnie
zapomniał - o mnie, o drodze do szkoły, placu za ogródka-
mi działkowymi, o przyczepie kempingowej, odłamanych
gałęziach, strzałach. Ale Kaj nie opuszczał ani jednego dnia.
Jeśli nie czekał na rogu, dołączał do mnie chwilę pózniej,
dwa bloki, dwie klatki schodowe dalej. Popołudniami na
placach, gdzie się umawialiśmy, też trzymał się w pobliżu,
zawsze w zasięgu wzroku, co rusz odwracał głowę w moją
78
stronę i ledwie zauważył, że ktoś się ze mną kłóci, gwizdał
na psy i podchodził dwa kroki, nie więcej niż dwa kroki,
a kłótnia ustawała. Kiedy bawiliśmy się w naszą grę i ktoś
odebrał mi kawałek kraju, dbał o to, żebym dostała go
z powrotem i żeby mój przeciwnik odpadł w następnej
rundzie. Wkrótce zaczęłam myśleć, że widzi mnie nawet
wtedy, gdy nie przychodzi na plac, żeby siedzieć z inny-
mi na ławce albo szaleć w piasku z psami, nawet gdy się
chowam za krzakami, tam, gdzie kończą się łąki, a droga
wiedzie w pola.
Nie wiedziałam, dlaczego wybrał mnie, mnie, którą
mógł zamknąć w kręgu swoich kroków jednym ruchem
brody i która nie była w stanie tego kręgu przerwać. Coś
kazało mi wierzyć, że nie mogę zmienić tej kolejności nie-
kończących się popołudni, z której wypadło tylko jedno,
bo Kaj nie czekał na mnie pod szkolną bramą sam, tylko
razem z kolegami, którzy zazwyczaj siadywali z nim na
Å‚awce. Stali pod zadaszeniem, w cieniu, z podkurczonÄ…
jedną nogą, a kiedy wyszłam, odbili się od ściany i poszli
za mnÄ… i Kajem, i psami.
Kaj podszedł do swojego murka za przyczepą kempin-
gową, usiadł, wyciągnął nóż, zaczął strugać gałąz, a inni
palili i pluli na przyczepÄ™ szerokim Å‚ukiem. Pluli nad mojÄ…
głową i za każdym razem, kiedy usiłowałam odsunąć się
krok na bok, Kaj ruszał brodą, a ja zastygałam w bezru-
chu, patrzyłam w ziemię i czekałam, aż to się skończy, aż
dadzą mi spokój na wieczór, do następnego ranka. A po-
tem, w chwili kiedy Kaj obrócił między palcami ostrze
noża, żeby mnie oślepić jak lusterkiem, jeden z nich trafił
mnie w ramię, w prawe ramię, a ja podniosłam wzrok,
79
spojrzałam na bluzkę, na moją zieloną bluzkę, na której
rozpływała się ślina. Kaj upuścił nóż, zeskoczył z murka
i mimo tego skoku na mgnienie oka zrobiło się dziwnie
cicho, i w tym momencie rzuciłam się do biegu. Ucieka-
łam stamtąd, po raz pierwszy, odkąd Kaj rzucił patyk pod
moje stopy, po raz pierwszy uciekłam, od Kaja i jego ko-
legów, od tego placu za przyczepą kempingową, od tego
murka, od tych psów, pędziłam ulicą, minęłam stację tra-
fo i garaże, wreszcie wpadłam do jakiejś klatki schodowej
i popędziłam schodami w górę, żeby się ukryć.
Słyszałam ich za sobą, pod sobą, jak otwierają gwałtow-
nie drzwi, psy szalejące na klatce, ujadające, i to, że pozwa-
lają, żeby szalały i ujadały, podczas gdy ja skradałam się
w górę, bezgłośnie, z plecami przy ścianie, powoli, w górę,
aż do drzwi na strychy, górą można było przejść do innych
bloków, tam, gdzie Kaj ukrywał się niekiedy z kolegami.
Wiedziałam, że będę musiała otworzyć te drzwi i że zaraz
pozwolą psom biec, a one popędzą schodami, bo mnie
czują, bo już dawno mnie wyczuły. Ktoś wrzasnął, usłysza-
łam, jak się śmieją, a potem zatrzaskują się drzwi tej klatki
schodowej, chłodnej i ciemnej, podczas gdy na zewnątrz
na niebieskim niebie, w pełni lata świeciło słońce. Usiło-
wałam otworzyć drzwi, chciałam to zrobić bardzo cicho.
Byłam pewna, że Kaj wie, że jestem tu na górze, przed tymi
drzwiami, które nie dały się otworzyć, nie mnie, i że wy-
starczy, że wejdzie po schodach, powoli, jeśli chce, znalezć
mnie pod tymi drzwiami, w mojej zielonej bluzce, która
lepiła się do ramienia, a potem go usłyszałam, jego głos,
którego prawie nigdy się nie słyszało, jak mówi: Nie ma jej,
chodzmy. Powiedział to tak głośno, że mogłam usłyszeć,
80
pięć, może sześć pięter wyżej, tam, gdzie się zatrzyma-
łam, naciskając drzwi plecami, rękami nawet wtedy, gdy
dawno już poszli.
Kaj przestał czekać rano na rogu ulicy, żeby odprowa-
dzić mnie bez słowa do szkoły. Nie doganiał mnie też dwa,
trzy bloki dalej, nie stał pod zadaszeniem sklepu, przed
witrynami z ołówkami i blokami rysunkowymi. Dopiero
kilka tygodni pózniej zrozumiałam, że już nie przyjdzie.
Aż do jesieni, a może nawet do zimy, każdego ranka, każ-
dego południa myślałam, że zaraz go zobaczę za jakimś
wejściem do bloku, za samochodem, z rękami głęboko
w kieszeniach, z psami.
Prawie nie widywałam go na placach, gdzie nadal się
spotykaliśmy każdego popołudnia, dopóki pozwalało słoń-
ce, żeby patykiem rysować na piasku linie naszej gry, a po-
tem rzucać go w powietrze, na tle tego wciąż jeszcze błę-
kitnego nieba. Kiedy biegł pies, spoglądałam w górę placu,
tam, gdzie się wchodziło po czterech, pięciu płytach chod-
nikowych, które ułożono, żeby nie trzeba było pchać dzie- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • zsf.htw.pl