[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dobrze zrobił forsując, minio wszelkich sprzeciwów, budowę wieży do wysokości jednego
okna. A potem uświadomił sobie, że anioł pojawił się, aby go ostrzec; bo szatan został
dopuszczony, by go napastować w wyjątkowo obrzydliwy sposób, tak że Jocelin obudził się
rano ze świadomością, że ostatnią godzinę jego snu zohydziły niepokojące wizje. Przyszedł jak
mógł najwcześniej do katedry, aby się pomodlić. Było już jasno, spodziewał się wiec zastać
robotników przy pracy. Ale pełna kurzu stodoła była cicha i pusta. Gdy doszedł do suchego
dołu na skrzyżowaniu naw i spojrzał w górę z ognistym błyskiem w mózgu w nowym nawrocie
bólu, zobaczył, że w gniazdach w kominie nie ma ptaków, a liny kołyszą
się wolno w przeciągu; nic się tam nie poruszało z wyjątkiem różowej chmurki, która sunęła
wolno nad otworem u szczytu, aż zakryła ten kwadrat płomienną zasłoną. Spojrzał znów w dół
i jakiś niewyrażalny niepokój pognał go do królestwa Pangalla. Lecz i w jego chacie było cicho,
a przy warsztacie szklarskim nie widać była nikogo. Wrócił do kościoła i podążył spiesznym
krokiem przez rozbrzmiewające echem wnętrze do nawy północnej; chciał zobaczyć przez
otwór w ścianie, czy robotnicy pracują na terenie przykościelnym. Spostrzegł ich wreszcie.
Wypełniali szopę, w której przez cała zimę suszyły się belki. Przy wejściu stały kobiety, ciche i
milczące. W głębi mężczyzni, na nie ruszonych jeszcze belkach. A najdalej stał Roger Mason;
jego głowa i ramiona rysowały się ciemną plamą na tle otworu szopy. Mówił coś, ale nie na
tyle głośno, by Jocelin mógł dosłyszeć jego słowa. Poza tym tłum mężczyzn roił się i
hałasował. Patrząc przez otwór w murze Jocelin kiwał ze zrozumieniem i żałością głową, która
go ciągle jeszcze bolała.
- Domagają się znów pensa więcej za dniówkę.
Poszedł do kaplicy, gdzie wschodnie okna zaczynały grać życiem, i modlił się za armię
roboczą. Jakby modlitwa ta przywołała ich, usłyszał, zanim jeszcze zdążył się należycie skupić,
ich głosy na skrzyżowaniu naw i hałas wznawianej pracy. Z dreszczem odrazy skierował myśl
ku sprawom diabelskim, bolejąc nad sprawami chuci. Hałasy dobiegające z kościoła i
wspomnienia niepokojących wizji nie dały się usunąć na bok. Spostrzegł że klęczy z brodą
opartą na przegubie ręki i wpatruje się w pustkę, i myśli o pewnych sprawach, zamiast się
modlić w ich intencji.
"To kryzys - pomyślał. Muszę znalezć siły, by go przetrwać".
W tym momencie coś nim targnęło i oprzytomniał. Obok niego stał niemowa bez
skórzanego fartucha i bez ciosanego kamienia w dłoniach i mamrotał coś bez słów. Położył
nawet rękę na ramieniu Jocelina, ciągnąc go. A potem odbiegł w kierunku skrzyżowania naw,
gdzie słychać było jakiś tumult. "Muszę pójść do nich" - pomyślał dziekan, patrząc wśród
błyskawic bólu, jak niemy znika mu z oczu.
Powiedział głośno:
- Jem za mało. Post mnie wycieńcza. Kim jestem, żebym się ośmielał umartwiać ciało,
które winno pracować?
Usłyszał nagle krzyki dobiegające ze środka kościoła i poderwał się. Pobiegł przez
krużganek i stanął na skrzyżowaniu naw, mrugając w słońcu. Czuł ból głowy, migały mu przed
oczyma świetliste koła, lecz gwałtownym wysiłkiem woli zmrużył powieki i koła znikły. Z
początku nie wiedział, co się stało, bo Rachela kręciła się i paplała, i musiał zdobyć się na
jeszcze jeden wysiłek woli, by ją uciszyć. Na skrzyżowaniu naw znajdowali się wszyscy
robotnicy - cały tłum. Kobiety, z wyjątkiem Racheli, stały grupą w nawie północnej. W ciągu
paru sekund ujrzał, że coraz więcej ludzi przyłączało się do tych, którzy już tam byli, szeptało
chwilę, a potem zamierało w tym samym napiętym milczeniu, w jakim trwali tamci. Wyglądało
to jak zebranie aktorów w czasie przerwy w przedstawieniu, stojących cicho i oczekujących na
dzwonek. Byli tam Goody i Pangall ze swoją miotłą, Jehan, niemowa, Roger Mason.
Przypominali figurki zegara zastygłe w bezruchu, oczekujące wybicia godziny. Tworzyli
nierówny krąg, w którego środku znajdował się wykopany dół. Po jednej stronie - Jocelin, choć
zdenerwowany i przygnębiony, uznał to za pomysłowe - umieszczono na stojaku metalową
płytę, która skupiała promienie słoneczne i kierowała je w głąb wykopanego otworu. Po drugiej
siedzieli w kucki majster i Jehan, patrząc w dół. Jocelin podszedł szybko z terkoczącą mu nad
uchem Rachela. W chwili gdy znalazł się nad otworem, majster podniósł głowę.
- Odejść stąd wszyscy! Do bocznych naw!
Dziekan otworzył usta chcąc coś powiedzieć, lecz majster warknął ze złością do
Racheli:
- Wynoś się stąd! Nie zasłaniaj! Wyjdz z kościoła!
Rachela usłuchała. Roger przytknął znów głowę do krawędzi dołu. Jocelin ukląkł
przy nim.
- Co się stało, synu? Powiedz.
Roger patrzył dalej w głąb dołu.
- Proszę patrzeć na dno! Nie ruszać się i patrzeć!
Jocelin pochylił się, wsparty na rękach, i omal nie krzyknął, bo doznał uczucia, jakby
ciężki strumień gorącej wody przepłynął mu z karku w głąb głowy. Zacisnął powieki i czekał,
aż minie ból i nudności. Obok siebie słyszał szept Rogera:
- Proszę patrzeć na dno!
Otworzył oczy, a odbijający się w dole odblask słońca, spokojny, odizolowany,
przyniósł im ulgę. Dojrzał różne warstwy ziemi wzdłuż ściany wykopu. Najpierw
sześciocalową warstwę kamienną, takie same płyty jak te, na których klęczeli. Potem łupane
kamienie łączone wapnem. Pod tym grubą na stopę lub dwie warstwę czegoś, co mogło być
pokruszonymi i startymi kawałkami gałązek. Pod nią czarną ziemię nabitą gęsto kamykami. A
samo dno było jeszcze ciemniejszą plamą z jeszcze większą ilością kamyków. Zdawało się, że
niewiele jest tu do oglądania, lecz spokojne światło odbite od metalowej płyty było kojące. I
nikt nie hałasował. Patrząc w wykop Jocelin zobaczył nagle spadający kamyk i dwie grudki
ziemi, a natychmiast potem z bocznej ściany oderwał się kawałek o powierzchni mniej więcej
jarda i z głuchym stukiem upadł na dno. Kamyki, które spadły wraz z nim, leżały połyskując
matowo w odbitym blasku i układając się na nowym miejscu. Gdy patrzył na nie i czekał, aż
znieruchomieją, poczuł, że włosy jeżą mu się na karku. Bo kamyki nie znieruchomiały.
Spostrzegł, że jeden poruszył się, jakby nagle zaniepokojony, a potem zobaczył, że wszystkie
poruszają się szybciej lub wolniej, jak robaki. Ziemia pod nimi też się poruszała, popychając je
w jedną lub w drugą stronę, jak kasza zaczynająca się gotować w garnku. A robaki-kamyki
roiły się na jej powierzchni niczym kurz na powierzchni bębna, w który się wali. Jocelin
odruchowo wyciągnął w obronnym geście rękę w kierunku dna dołu. Popatrzył na Rogera,
który nie odrywał wzroku od ruszających się kamieni. Wargi miał zaciśnięte, żółta bladość
przebijała przez skórę. Nie był to tylko odblask światła.
- Co to jest, Roger? Co to jest?
Jakaś forma życia. Ta, której nie powinno się oglądać ani dotykać. Ciemność pod
ziemiÄ…, obracajÄ…ca siÄ™, wrzÄ…ca, kipiÄ…ca.
- Co to jest? Powiedz!
Ale majster z szeroko otwartymi oczami, w napięciu, patrzył wciąż w dół. Dzień sądu
ostatecznego. Może sklepienie piekieł tam w dole. Może to poruszają się potępieni. A może to
żywa pogańska ziemia, nieskrępowana, budząca się, Dia Mater. Jocelin spostrzegł, że podnosi
rękę do ust; i jak w paroksyzmie, zaczai powtarzać ten ruch. Od filara po stronie
południowo-zachodniej zabrzmiał przerazliwy krzyk. Stała tam Goody Pangall, a u jej stóp
toczył się koszyk. Spod schodów prowadzących do drewnianego przepierzenia oddzielającego
prezbiterium rozległ się nagły trzask. Jocelin zobaczył rozpryskujące się na wszystkie strony
[ Pobierz całość w formacie PDF ]