[ Pobierz całość w formacie PDF ]
znajdÄ™ tego Francuzika albo sprzedam aparat komu innemu.
- Jak wujaszek sprzeda, skoro jest u kelnera?
- Dajże mi już spokój! Potrafisz wywiercić dziurę w brzuchu najniewinniejszemu...
Cóż miałem robić? Dałem mu spokój i przygotowałem się na najgorsze. Ostatecznie,
przewędrować pieszo znad Adriatyku do Warszawy to nic strasznego. Czytałem raz w %7łyciu
Warszawy , że jakiś Holender postanowił przejść pieszo dookoła świata i w ten sposób reklamować
pewną fabrykę obuwia. Ciekawe, jaką fabrykę będziemy my reklamować...
Na szczęście nie musieliśmy reklamować, bo to, co się stało na parkingu przed Zw. Stefanem,
przechodziło wszelkie wyobrażenie. Ale o tym za chwilę.
Wyspę Sw. Stefana z lądem łączy wąska grobla, którą ponoć usypali kiedyś piraci, żeby w razie
potrzeby mogli zwiewać w góry bez przeprawiania się przez morze. Piękna rzecz! Piraci rabowali,
potem na widok zbliżających się okrętów zbierali nogi za pas i nawiewali w góry, gdzie gwizdali
sobie na wszystko. Teraz natomiast ruch odbywa siÄ™ w odwrotnym kierunku - z lÄ…du na wyspÄ™. Nie
ma wprawdzie piratów, ale są rozmaici bankierzy, fabrykanci, goście z wypchanymi portfelami -
jednym słowem, zagraniczni turyści. Przyjeżdżają tylko po to, żeby mieszkać w prastarych murach i
zostawiać na wyspie kupę forsy i dewiz.
Wszyscy mają wyczerpane nerwy, więc są przewrażliwieni i nie lubią hałasu. Dlatego na wyspę
nie wolno wjeżdżać samochodami. Samochody parkuje się przed groblą. Myśmy też zaparkowali tam
naszego poczciwego mamuta.
Nie będę opisywał, jakie wspaniałości widziałem na parkingu przed Sw. Stefanem - wspomnę
tylko jaguara, lancię i kilka fantastycznych alfa-romeo. Ale wszystkie wysiadały przy naszym
mamucie, zwłaszcza pod względem archaicznej oryginalności; nic więc dziwnego, że gdy zbliżyliśmy
się do niego, spostrzegliśmy sporą gromadkę gapiów, którzy kręcili z podziwu głowami.
Wujaszek miał minę człowieka, którego stać nie tylko na jaguara, ale nawet na poduszkowiec.
Toteż gdy zbliżył się do naszego wozu, zaraz wszyscy rozstąpili się z respektem i dał się słyszeć
cichy szmer. Wujaszek udał, że nie słyszy tego szmeru i - jakby nigdy nic - złapał za drzwiczki.
Chciał wsiąść, ale zanim wsiadł, zbliżył się do niego tęgawy pan w okularach i zagadał po
niemiecku.
Jak się domyślacie, nie znam niemieckiego, postaram się jednak odtworzyć rozmowę na
podstawie opowiadania wujaszka. Otóż tym razem nie mówili o pogodzie ani nie wymieniali
grzeczności, bo jegomość w okularach nie był przecież Włochem, tylko Niemcem, i nie lubił tracić
czasu na zbędne tematy meteorologiczne. Zapytał prosto z mostu, bez owijania w bawełnę:
- Czy to pański wóz?
- A czyj by mógł być? - odparł dyplomatycznie wujaszek.
- W takim razie bardzo siÄ™ cieszÄ™...
- Ja też...
- ... bo, proszę sobie wyobrazić, szukamy takiego właśnie typu mercedesa w całej Europie, a pan
nam po prostu z nieba spada.
Dobra heca! Wujaszek już drugi raz spada komuś z nieba! %7łeby tylko nie było tak, jak z tym
włoskim reżyserem. Tymczasem wujaszek zrobił taką minę, jak gdyby naprawdę spadł z nieba, i
wybąkał:
- Przepraszam, o co chodzi?
Chodziło oczywiście o naszego mamuta. Najpierw jednak jegomość przedstawił się:
- Pan pozwoli, jestem Walter Stock, naczelny inżynier zakładów samochodowych Mercedes Benz
w Stuttgardzie.
Wujaszek oczywiście także się przedstawił. Uścisnęli sobie dłonie, zamienili uśmiechy i zaraz
przeszli rzeczowo do sedna sprawy.
- Proszę pana - powiedział Walter Stock - samochód pański figuruje w albumach naszej firmy
pod nazwą - mercedes M-27, półsportowy; wyprodukowano ich bardzo małą ilość - jeżeli się nie
mylę, coś około pięćdziesięciu sztuk - i do tej pory nie spotkaliśmy nigdzie tego typu. Nic dziwnego,
zawierucha wojenna, pięćdziesiąt sztuk w takiej masie samochodów to ziarnko w korcu maku.
- W korcu maku - powtórzył uroczyście wujaszek.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]